Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 2
Po finale serii można się było wiele spodziewać – miało być epicko, z rozmachem, zaskakująco, zakończenie w pełni godne całości. Pierwsze recenzje również wyglądały entuzjastycznie i ogólna ocena utrzymuje się na wysokim poziomie.
Faktycznie jest tak różowo czy marketingowe bicie piany okazało się trochę na wyrost? Opuściliśmy Katniss w pierwszej części, kiedy poturbowana przez Peetę próbuje ogarnąć myśli i znaleźć dla siebie miejsce we wrzącej na granicy wybuchu rebelii, koordynowanej przez superambitną prezydent Almę Coin (Julianne Moore) i odgrywającego rolę szarej eminencji Plutarcha (ostatnia rola nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana). Katniss jak to Katniss – trochę za długo już pozwalała, by nią kierowano i pisano jej scenariusze, ma tego szczerze dość i snuje straceńczy plan zaatakowania okrutnego prezydenta Snowa (Donald Sutherland, jak wino ten człowiek, jak wino) w jego kapitolińskiej kryjówce. Podczas gdy poszczególne oddziały rebeliantów przystępują do zmasowanego ataku, drużyna gwiazd pod wodzą Boggsa, z Katniss, Finnickiem, Gale’em i Peetą w składzie, przymierza się do propagandowego rekonesansu pod okiem kamery. Nie wszyscy jednak mają zamiar trzymać się tego planu.
Ostatnia część Igrzysk śmierci cierpi na tę samą przypadłość, co dwie poprzednie – wyraźnie nierówne tempo. Akcja się rozkręca, wciąga, osiąga punkt kulminacyjny – i nagle napięcie siada.
Człowiek wgryza się w smakowite ciastko, a tu niespodziewanie wyrywają mu je z rąk i każą słuchać o technice piekarniczej. Obok naprawdę dobrych i wciągających sekwencji, jak chociażby atak zmiechów w tunelach, pojawiają się fabularne zapchajdziury, na przykład rozważanie bez końca, kogo kocha Katniss, Gale’a czy Peetę? Kogo wybierze? A dlaczego? A w ogóle to nadaje się na tego naszego Kosogłosa czy jednak nie nadaje? Naprawdę, przerobiliśmy to wszystko, a teraz chcemy dowalić Kapitolowi, i to tak, żeby się zakurzyło.
Problem nierównego tempa jest najbardziej dotkliwie odczuwalny przy scenie finałowej konfrontacji, bardzo brutalnej, okrutnej i dodatkowo szczególnie bolesnej dla Katniss osobiście. A jednak… czegoś tej scenie brakuje. Powinna chwycić za gardło, utrzymać widza na skraju fotela, zaangażować go bez reszty. Ma ku temu wszelkie przesłanki. Tak się nie dzieje. Jednym cięciem przechodzimy od kluczowego momentu rebelii do krajobrazu po wojnie i nie sposób opędzić się od zdumionej myśli: jak to, to już?! Na pociechę pozostaje końcowa rozprawa z bossem, pozostawiająca miłe uczucie satysfakcji. Brawo, Katniss. Za to właśnie cię kochamy.
Pod względem aktorskim nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Jennifer Lawrence jest konsekwentna w swojej interpretacji postaci Katniss, Josh Hutcherson pozostaje ujmująco szczery w swoich lękach i zagubieniu, a Liam Hemsworth wydobywa ze swojego Gale’a rys chłodnego zdecydowania. Niektórych chciałoby się widzieć częściej: Jena Malone jest świetna w roli sarkastycznej egoistki Johanny, Woody Harrelson bez pudła prezentuje nowe oblicze pogodzonego z samym sobą Haymitcha, który z kontrowersyjnego mentora przeobraża się w partnera i sojusznika Katniss. Koniec końców on właśnie okazuje się tym, który nie tylko rozumie ją najlepiej, ale jest w stanie jej bezwarunkowo zaufać. Natomiast – chociaż trudno w to uwierzyć – Julianne Moore jako Coin nie wybija się specjalnie ponad przeciętność. Ta papierowa jednowymiarowość nie pasuje do aktorki tej klasy. Interpretujemy ją bardziej przez opisy obserwatorów – Boggsa czy Snowa – niż dzięki temu, co sama nam pokazuje. Wina scenariusza, błędnie rozłożonych akcentów? Być może.
Podsumowując, mogłoby być lepiej, ale jednak nie jest źle. To solidne zakończenie, dobre pożegnanie z postacią, którą wielu z nas zdążyło szczerze polubić, nawet jeśli na początku wcale się na to nie zapowiadało. Katniss znalazła wreszcie swoją bezpieczną przystań. Czy kiedyś będzie zmuszona ją porzucić? Prawdopodobnie, ponieważ ludzie mają krótką pamięć i zawsze pojawi się jakiś tyran, który pragnie ugrać dla siebie jak najwięcej nie patrząc na to, kogo zmiecie po drodze. I w takich chwilach zawsze będzie potrzebny Kosogłos.
korekta: Kornelia Farynowska