I ZNOWU ZGRZESZYLIŚMY, DOBRY BOŻE! Bezbolesna powtórka i kilka ciekawych obserwacji
Są filmy, które pojawiają się u nas w kinie w odpowiednim momencie, choć oczywiście nie jest to intencjonalne – tak się po prostu dzieje, że za granicą twórcy komedii środka ogarniają tematy współczesne niż my, a ich filmy trafiają w kolejny newralgiczny moment. Kiedy więc wątki homoseksualne i rasowe są wciąż traktowane w naszych filmach w sposób humorystyczny i jedynie jako tło wydarzeń, Francuzi (i to w komedii omyłek), mówią o dzisiejszym świecie o wiele ciekawiej niż sugerowałby to tytuł. I znowu zgrzeszyliśmy, dobry Boże! całkiem elegancko mówi o akceptacji oraz przenosi perspektywę widza na emigrantów, których losy w pierwszej odsłonie były mniej ważne.
Pierwszy galimatias, czyli Za jakie grzechy, dobry Boże? opowiadał o rodzinie państwa Verneuil (Christian Clavier i Chantal Lauby), francuskich konserwatystów, których córki wychodziły za osoby z odmiennych kręgów kulturowych – Żyda, muzułmanina, Senegalczyka i Chińczyka. Wszystko, jak to bywa w komedii omyłek, rozwiązało się całkiem nieźle, więc kontynuacja kładzie nacisk na inny ośrodek ciężkości – wspomnianych zięciów właśnie. Jak czują się we współczesnej Francji za prezydenta Macrona? Czy tęsknią za rodzinnymi stronami i czy propozycja, aby przenieść się wraz z rodziną do “siebie” ma sens? No i oczywiście co na to powiedzą państwo Verneuil? Jak wiemy z ich wcześniejszych przygód – mogą być niezbyt zadowoleni, bo sprawa tyczy się gruntownych zmian w rodzinie, którym poddają się z niesmakiem.
Bardzo zgrabnie ukazano problemy zawodowe i biznesowe młodych zięciów, które mniej lub bardziej naznaczone są pochodzeniem. Najmocniej od rzeczywistości obrywa się czarnoskóremu Charlesowi, który jako początkujący aktor wciąż otrzymuje jedynie role dilerów narkotykowych. Zderzenie wielokulturowości jest w tym filmie naturalne, choć wciąż trawiące się od środka – żaden bowiem proces asymilacji się nie zakończył, a pozorna otwartość rodzimych mieszkańców Francji skrywa w sobie mnóstwo protekcjonalności. Trudno marzyć, aby w nastawionym na podobną zabawowość dziele filmowym w Polsce znalazła się tak wyraźna w smaku szczypta empatii.
Podobne wpisy
Zresztą reżyser Philippe de Chauveron zgrabnie tworzy pełnokrwistych bohaterów na bazie tego, co opowiedział nam w poprzedniku, pozwalając europocentrycznemu widzowi zrozumieć, że sukces emigrantów jest najczęściej efektem ich ciężkiej pracy, a nie – rządowej i socjalnej protekcji. W jednej z najzabawniejszych scen rodzina dzieli się wrażeniami z podróży do rodzinnego kraju jednego z zięciów i chociaż wycieczka okazała się niezbyt udana, przy stole wszyscy starają się zachować męczącą poprawność polityczną. Przypomina to nieco humor, który zgrabnie zakamuflowano nam w amerykańskim Uciekaj!, gdzie brak szczerości między biesiadnikami oraz kulturowy prymat nakazują gospodarzom być nadmiernie grzecznym wobec gościa o innym kolorze skóry. Wszystko to jest odpowiednio przerysowane i pewnie ma tyle wspólnego z rzeczywistością co dowcipy o Francuzach, ale niewątpliwie udaje się twórcom wykonać robotę dydaktyczną, więc można się zgodzić z tymi, którzy uważają, iż o uprzedzeniach powinno mówić się czasami językiem Aleksandra Fredry. I choć żarty mają czasami długi, wujaszkowy wąs, . Najbardziej jednak w obranej stylistyce ucierpiały komentarze bardziej progresywne, jak nieco przyciężki wątek homoseksualny jednej z dziewczyn.
W samym środku tego letniego przyjemniaczka biega, krzyczy, czerwieni się i wymachuje łapskami wkurzony Christian Clavier, którego postać nosi w sobie wszelkie grzeszki Europejczyków. Choć przedstawiciel nieco udawanej burżuazji to w gruncie rzeczy dobroduszny facet, który chce dla swoich córek jak najlepiej, uosabia wszystko, co w tej nieodkrywczej komedii symptomatyczne – slapstick, przaśność, ale również soczysty kawał serducha we właściwym miejscu.