HORROR STORY. Śmiech przez łzy [RECENZJA]
Nieśmiały, z lekka anemiczny Tomek (Jakub Zając) szuka taniego pokoju do wynajęcia. W końcu trafia do zdezelowanej willi na odludziu, która nie sprawia – oględnie mówiąc – najlepszego wrażenia. Krótko po przekroczeniu progu, dociera do niego, że popełnił błąd. Być może największy w swoim dwudziestoletnim życiu. Dom nie jest co prawda nawiedzony, ale wypełniony po brzegi szaleńcami, a to sprawa równie niebezpieczna. Wrodzony brak decyzyjności nie pozwala Tomkowi wydostać się z fabularnych sideł – przerzucany między pokojami niczym lalka, powoli zdaje sobie sprawę z tego, że może już nigdy nie opuścić feralnego budynku.
Właśnie przeczytaliście opis fabuły Stancji – krótkiego metrażu, który stanowił scenariuszową podstawę dla debiutu Adriana Apanela. Reżyser zaczerpnął ze swojej trzydziestominutowej wprawki punkt wyjścia. Do niepokojącego miejsca i jeszcze bardziej niepokojących mieszkańców dorzucił jeden z największych koszmarów każdego, a już zwłaszcza młodego, człowieka – poszukiwanie pracy. To wokół tego zagadnienia skonstruowana została oś fabularna Horror Story. Tomek (w tej roli znów znakomity Jakub Zając) nie odbija się dłużej od drzwi niezrównoważonych psychicznie współlokatorów, ale od szklanych sufitów i demonicznych rozmów kwalifikacyjnych. Kolejne sytuacje doprowadzają go na skraj wytrzymałości: jak wiele upokorzeń jest w stanie znieść jeden człowiek?
Tomek potrafi wytrzymać bardzo dużo – przede wszystkim dlatego, że wymaga tego narzucona przez Apanela konwencja. Horror Story to tragikomedia: życzliwa, ale znęcająca się nad protagonistą farsa. Obarczona absurdalnym poczuciem humoru, z lekka allenowska. Tomek gładko wpisuje się w poczet bohaterów granych przez autora Annie Hall: to poczciwy, nieporadny okularnik. Inteligentny, ale nieśmiały. Marzący o wielkiej miłości, ale ponoszący na tym polu spektakularne porażki. Choć nie wyróżnia się niczym specjalnym, bardzo łatwo go polubić. Tak, Tomek to everyman idealny – idealny do tego, aby wylać na niego morze przeciwności losu i niefortunnych zbiegów okoliczności, a następnie obserwować, czy da radę utrzymać się na powierzchni. Salwy śmiechu podszyte są w Horror Story autentycznym współczuciem.
Ordynarnie prosty tytuł może sugerować kino gatunkowe, ale Apanela interesują wyłącznie jego elementy, a nie całość. Z horroru (i swojego krótkiego metrażu) bierze pierwotne miejsce akcji i zaludniających je bohaterów – na czele z siwowłosą staruszką-czarownicą, która pod osłoną nocy opowiada bohaterowi historie o nieumarłych nazistach z czasów wojny. Trzeba jednak obejść się smakiem – zombie SS nie wychodzą w filmie Apanela poza formę werbalną. Prawdziwym horrorem okazuje się coś innego, a mianowicie: dorosłość. Społecznie uwarunkowana potrzeba ustatkowania się na stopie prywatnej i zawodowej. Tomek bardzo chciałby się usamodzielnić, ale świat mu na to nie pozwala. Współlokatorzy najlepszego przykładu nie dają: pierwszy jest komputerowym geekiem, zachwycającym się pikselowym biustem Lary Croft, a drugi Piotrusiem Panem w dresach, utrzymującym się z pokątnej sprzedaży cygańskich dywanów. Chociaż kto wie: może to oni mają rację, mniej lub bardziej świadomie wypisując się z kapitalistycznego wyścigu szczurów.
Dyplom ukończenia studiów nie robi wrażenia na kolejnych rekruterach, zadających protagoniście coraz bardziej absurdalne pytania. „Jak wyglądałaby urządzona przez Pana parada biurowa?”. „Gdyby mógł Pan wybrać, to w jaki rodzaj mleka najchętniej by się Pan zamienił?”. Satyra na korporacyjną nowomowę jest tu wręcz bezczelnie przegięta. Z drugiej strony, przypominają się najdziwniejsze opowieści z rozmów kwalifikacyjnych znajomych, ugruntowujące dialogi z filmu Apanela w rzeczywistości. „Ile jest klamek w tym budynku?” – takie pytanie miało pojawiać się regularnie podczas egzaminów wstępnych do Szkoły Filmowej w Łodzi. Po co? Odpowiedź zna zapewne tylko ten, kto siedemdziesiąt lat temu zamontował w łódzkiej filmówce komplet drzwi.
Tomasz Raczek zdradził w swojej minirecenzji Horror Story, że kompletnie nie rozumie młodych ludzi, którzy śmieją się w trakcie seansu „jak na kabarecie albo stand-upie”. Ja rozumiem, choć na kabarecie i stand-upie nie śmieję się, odkąd ukończyłem dwunasty rok życia. Swoją komediową siłę film Apanela zawdzięcza społecznej prawdzie, ukrytej pod grubą warstwą absurdu. Ze znalezieniem porządnej, dobrze płatnej pracy po studiach (a już zwłaszcza studiach humanistycznych) mógłby nie poradzić sobie dzisiaj nawet Ethan Hunt. Śmiech jest więc tutaj poniekąd reakcją obronną – pokładamy się w fotelu, bo w sytuacji głównego bohatera dostrzegamy wyolbrzymione odbicie własnych zgryzot.
Panującą na rynku patologię najlepiej podsumowuje krótka scena spotkania Tomka ze swoją studencką miłością. Początkowo rozmowa się nie klei, ale bohaterowie znajdują wspólny język, gdy zahaczają o temat problemów z pracą. „Czy wiesz, że 70 procent stanowisk jest rozdawana pod stołem jeszcze przed rozpoczęciem rekrutacji?” – pyta dziewczyna z lekko sadystyczną przyjemnością w głosie. Wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku – do momentu, w którym na stole pojawiają się próbki perfum, a bohater zaczyna rozumieć, że ma do czynienia z propozycją udziału w piramidzie finansowej. Kurtyna. Śmiech przez łzy – szczery śmiech i szczere łzy.