Hellion
Hollis Wilson (Aaron Paul) nie potrafi nad swoimi synami zapanować. Trzynastoletni Jacob i kilka lat młodszy Wes, pozbawieni matki, rozczarowani bezradnością ojca popadającego w alkoholizm i brakiem perspektyw, swoją frustrację wyładowują bawiąc się w przestępców i huliganów. To jedyna forma spędzania czasu. Jedyna okazja, by poczuć się wyjątkowym. Nie ma w ich zachowaniu premedytacji czy uzasadnionej złości, nie robią tego, by cokolwiek osiągnąć. To jedynie chwilowe oderwanie od rozczarowującej rzeczywistości: bunt dla samego buntu. Łamiąc prawo przez moment jest choć trochę ciekawiej, można zapomnieć o nudzie każdego dnia – nudzie całego życia.
Jacob i Wes coraz odważniej zaczną prawo przekraczać. Wychwyci ich wreszcie policja i nad ich głowami wisieć zacznie widmo konsekwencji. To poczucie wzmocni także obecność kuratorki, która ich od siebie oddzieli. Wes trafi pod opiekę opiekuńczej i wrażliwej ciotki Pam (Juliette Lewis). Starszego z braci zaczną dręczyć wyrzuty sumienia i poczucie odpowiedzialności nie tyle za brata ale również Hollisa. Hellion wpisuje się więc w cykl filmów o „słabych ojcach”. Po niezwykle udanych: Uciekinierze, Joe i Nebrasce obraz Cendlara jest kolejnym głosem komentującym ten fenomen. Wszystkie te filmy tworzą interesujący, niebanalny portret amerykańskiego społeczeństwa. W bardzo kreatywny sposób przetwarzają one wiele mitów i wchodzą z nimi w płodną polemikę.
Hellion to kolejny film pokazujący prawdziwą, zmęczoną twarz Ameryki. W filmie Candlera Teksas pozbawiony jest swojej monumentalności i podniosłego pejzażu. W Hellionie jest to kraina całkowicie powszednia, anonimowa i nużąca. To co najważniejsze rozgrywa się w zbliżeniach i planach bliskich. Czasami tylko w tle przemkną nam kominy fabryk i rzędy identycznych domków. Wszystko to zanurzone w szarości, żarze słońca i ciszy. Również od strony realizacyjnej Hellion nie jest w żadnym stopniu wystylizowany, film Kata Candlera przypomina znacznie bardziej produkcje europejskie. Dominują więc ujęcia z ręki, kamera często drży czasami tracąc ostrość. Aktorzy również nie szarżują, wiele kwestii mruczą niewyraźnie pod nosem, wszystkie kreacje są stonowane. Reżyser, operator i ekipa przed kamerą stawiają na filmowy realizm – praktycznie do samego końca są mu wierni. Ta konwencja służy tej opowieści. Sprawia nie tylko, że jej bohaterowie są wiarygodni i boleśnie ludzcy.
W filmie Candlera majestatyczny pejzaż Teksasu nie pełni funkcji metaforycznej. Niekończące się drogi nie osaczają bohaterów – są oni całkowicie oswojeni z tą przestrzenią. Krajobraz nie jest kolejnym wymiarem, z pomocą którego możemy na nowo Hellion interpretować. Wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie jedynie ludzkiej – w głowach bohaterów . Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się rodzinny dramat, którego jesteśmy wręcz bezpośrednimi świadkami. Autorzy filmu nie stawiają nas w pozycji niewidocznego obserwatora i sędziego – a z taką narracją spotykamy się zazwyczaj w amerykańskim kinie. Dzięki temu. wydarzenia w Hellionie śledzi się ze szczerym zaangażowaniem. Ten film proponuje nieco inne spojrzenie na życie południowców dodatkowo wpuszczając trochę świeżego powietrza do historii “kina Południa”.
Oczywiście na końcu musi dojść do wybuchu gwałtownych emocji i niespotykanej agresji. Niestety nie jestem przekonany do zakończenia tego filmu. Nie jest ono dla mnie zbyt klarowanie wytłumaczone i uzasadnione. Rzeczywiście trochę ono wzrusza, ale ja głównie wyczuwam w nim kalkulację twórców, którzy wyraźnie przeszarżowali. Nie wątpię również, że ci bohaterowie na taki finał zasłużyli. Bo to tak na prawdę dobrzy ludzie. Cieszę się, że wspólnie mogli w końcu przeżyć katharsis. Nawet więcej, mocno im kibicowałem, by wreszcie „przejrzeli na oczy”. Jednak mam wrażenie, że można było osiągnąć dokładnie taki sam efekt wykorzystując nieco subtelniejsze środki.