GWIEZDNE WOJNY: CZĘŚĆ III – ZEMSTA SITHÓW. The Saga is complete…
George Lucas w 1977 roku raz na zawsze zmienił świat filmu. Pytanie tylko, czy była to zmiana na lepsze czy na gorsze? Sam Martin Scorsese zwykł swego czasu narzekać, że Gwiezdne wojny zniszczyły mocne, ambitne i wymagające kino lat 70. Z drugiej strony jednak, Lucas stworzył wtedy coś znacznie cenniejszego niż pojedyncze, artystyczne produkcje. George L. spełnił marzenie każdego twórcy – powołał do życia swoją własną, autorską MITOLOGIĘ. A mitologii tej udało się niespodziewanie przekroczyć granicę srebrnego ekranu i przejść radośnie na płaszczyznę zbiorowej świadomości nawet tych, którzy z kinem nigdy nie mieli nic wspólnego. Tak było prawie trzydzieści lat temu.
Tymczasem w maju 2005 roku George Lucas oficjalnie swe dzieło zakończył. Ja zaś staję przed trudnym zadaniem oceny Epizodu III. Co to jednak znaczy “sprawiedliwie ocenić Gwiezdne wojny“? To – być może – przede wszystkim bez żadnej taryfy ulgowej niemiłosiernie wypunktować wszelkie niedociągnięcia, braki i niedorzeczności. W drugiej kolejności wypada zaś pokusić się o umieszczenie Zemsty Sithów gdzieś w legendzie Gwiezdnych wojen. Być może jest to już nawet legenda nieco zasiedziała, niemniej jednak nawet emerytowanej legendzie jakiś szacunek się należy. Co innego jednak szacunek dla mitologii, a co innego szacunek dla Lucasa, którego ulubionym sportem stało się ostatnimi czasy “odcinanie kuponów” od starej trylogii. Trylogii, którą jej ojciec, pan, władca i Deus Creator w jednej osobie, zamienił w wygenerowaną komputerowo infaaantylną bajeczkę dla oczu i portfeli. Cokolwiek jednak Lucas uczynił, miał jeszcze szansę się odkupić, nie wpłacając datków na Kościół. Oto bowiem przed nami: Gwiezdne wojny: Część III – Zemsta Sithów, która zapowiadała się na najciekawszą, najmroczniejszą i najważniejszą odsłonę nowej trylogii. Punktem honoru dla Lucasa powinno więc być podniesienie poziomu tej ostatniej części cyklu. Szczególnie, że pozostanie ona w pamięci widzów jako jedyny łącznik pomiędzy niewyględnym “nowym” a kultowym “starym”. Łącznik, który – dzięki przemianie Anakina Skywalkera – zaważy na odbiorze nakręconych już wcześniej części sagi. Jak to więc właściwie jest z tą “zemstą” i w kogo jest ona de facto skierowana? W Jedi? Czy w fanów?
Niestety nie tyle zakon Jedi tu traci, ile raczej przegrywają widzowie. A konkretnie ci widzowie, którzy ośmielą się użyć podczas seansu czegoś więcej, aniżeli samego zmysłu wzroku. Bo, owszem, na Zemście Sithów można się nawet dobrze bawić, ale żeby pójść krok dalej – żeby uwierzyć w dramatyzm i kultowy wymiar Gwiezdnych wojen – trzeba niestety wyłączyć mózg. Bo Lucas faktycznie miał w ręku mit, historia faktycznie miała potencjał, a widz znał przed seansem ogólny zarys scenariusza – całość powinna więc być piękna. Niestety, efekt zabiły dialogi. Jak na przykład:
Anakin (do Padme): – Wszystko w porządku? Cała drżysz…
Padme: – Och, stało się coś cudownego Annie. JESTEM W CIĄŻY.
albo…
Wielki kanclerz Palpatine (do mistrza Yody przed pojedynkiem):
– Bardzo długo czekałem na tę chwilę, mój mały zielony przyjacielu!
Podobne wpisy
Nie wiem, czy ktokolwiek kontrolował Lucasa w czasie pisania scenariusza, ale chyba raczej byłoby to wskazane. Kierunek, w którym idzie cały Epizod III, to bowiem jak najgorzej pojęta fabularna dosłowność. Dosłowność, której szczyty obserwujemy zwłaszcza w salonowo-sypialnych epizodach pomiędzy Anakinem a Padme. Na osiem przegadanych przez tę parę scen, co najmniej cztery ocierają się wręcz o niezamierzoną autoparodię. Bo i któż nie uśmiechnie się, słysząc wypowiadane ze śmiertelną powagą obietnice kochanków:
Padme (do Anakina): – Nie umrę w połogu. OBIECUJĘ…
Anakin: – Nie, to ja tobie obiecuję.
Obiecanki cacanki, a widzowi radość…
Drugim, chyba nawet poważniejszym grzechem Lucasa jest niewątpliwie łopatologia, z jakiej korzysta reżyser, wtłaczając niuanse fabuły w ciasne rzekomo główki swych widzów. Dla niezorientowanych dodam, że w – kluczowym dla sagi – epizodzie trzecim obserwować będziemy klęskę zakonu Jedi oraz całej idei Republiki. Bezpośrednią jej przyczyną stanie się przejście młodego rycerza Anakina Skywalkera z Jasnej na Ciemną Stronę Mocy. Oczywiste jest, że wspomniana powyżej zmiana frontu powinna być opisana z niesłychaną subtelnością i precyzją. Reżyser nie może więc pozwolić widzowi nawet na minutę refleksji, która dotyczyć mogłaby nienaturalności czy sztuczności przemiany bohatera. I niby Lucas to wie, widz jednak i tak myśli swoje. Po pierwsze wyjaśnijmy więc szanownemu gremium, dlaczego Anakin wybrał złą stronę mocy? Na tak postawione pytanie Lucas ma jedną odpowiedź: “bo chciał uratować swą ukochaną Padme” (od śmierci w połogu). W trakcie filmu przyszły Lord Vader powtarza tę wątpliwej jakości myśl z takim zacięciem i częstotliwością, że aż się prosi, aby zacząć mu w końcu wtórować. Każdy dylemat bohatera, każde jego zawahanie, a nawet ostateczna decyzja, tłumaczone są w jeden i ten sam sposób. Czy tak rodzi się najbardziej uniwersalny, filmowy symbol zła? Ośmielam się twierdzić, że nie.