Grzeszne rozkosze #5. Critters
Chociaż trudno w to uwierzyć, 11 kwietnia 2016 roku minie dokładnie trzydzieści lat od chwili, gdy Crittersy po raz pierwszy przetoczyły się przez stan Kansas. Okrąglutkie i futrzaste, wyposażone jednak w szpikulce o sile rażenia większej niż indiańskie strzały z kurarą, Crittersy przeprowadzają udany bunt, zwiewają z więzienia i porywają statek kosmiczny, by ostatecznie wylądować w spokojnym miasteczku, gdzie największą atrakcją jest turniej kręglowy.
Ich tropem rusza para zmiennokształtnych łowców nagród, raczej małomównych, za to diablo skutecznych. W centrum wydarzeń znienacka znajduje się Bogu ducha winna rodzina Brownów – ojciec, Jay, matka, Helen, córka, April i syn rozrabiaka Brad, który po latach miał wyrosnąć na Archiego Morrisa, rudowłosą ozdobę późnych sezonów Ostrego dyżuru.
Film był oczywiście porównywany do Gremlinów Joego Dantego z 1984 roku, gdzie również panoszyły się destruktywne potworki, jednak reżyser Crittersów, debiutujący wówczas na dużym ekranie Stephen Herek, stanowczo odcinał się od jakichkolwiek zbieżności. Przekonywał każdego, kto chciał słuchać, że scenariusz jego filmu powstał dużo wcześniej niż produkcja Gremlinów i po ich premierze został odpowiednio przerobiony, by uniknąć niezręcznych powtórzeń. Jak naprawdę było, dziś już pewnie nie dojdziemy, i w sumie to mało istotne, bo oba filmy zapoczątkowały własne uniwersum i oba, na swój sposób, wpisują się w kultową klasykę lat osiemdziesiątych.
Crittersy to czysta siła pierwotnej natury. Nie sposób im nie kibicować. Co prawda ewidentnie cierpią na poważny syndrom spaczonego łaknienia, natomiast są absolutnie bezkompromisowe i bezpretensjonalne w swoim antypoważaniu dla wszelkiego typu umów społecznych. Crittersy mają w nosie współczesny kult szczupłej sylwetki i nakaz, by odżywiać się zdrowo, niewielkimi porcjami i najlepiej udając, że czynimy to z konieczności. Nie, one chcą żreć i domagają się tego jak niepodległości! Czy to będzie cheeseburger w formie przetworzonej czy pierwotnej, kura, samochodowa tapicerka czy poduchy z tapczanu, Critters ma święte prawo do zaspokojenia nieposkromionego apetytu i bez pardonu atakuje każdego, kto ośmieli się stanąć między nim a jedzeniem (czyli w praktyce między nim a czymkolwiek).
Pełne radości życia i specyficznego poczucia humoru, jak również wrodzonej beztroski, to Crittersy są gwiazdami, które kradną każdą scenę. Ich one-linery należą do najlepszych w filmie (dialekt, którym się posługują, to wyrafinowana mieszanka elementów japońskich i francuskich). Żarłoczny mord na figurce E.T. to scena, której po prostu nie da się zapomnieć. Dodajmy, że poprzedzona uprzejmym pytaniem o zdrowie i tożsamość, czyli jakieś maniery jednak Crittersy mają. E.T. sam sobie winien, że nie odpowiedział.
To nie jedyny element hołdu dla kolegów po fachu – jest scena toaletowa nawiązująca bezpośrednio do Ghoulies i logo parodiujące słynny emblemat z Pogromców duchów.
Klimat lat osiemdziesiątych (łezka w oku się kręci) wzmacnia dodatkowo piosenka przewodnia. Aktor odtwarzający rolę jednego z łowców nagród, Terrence Mann, specjalnie dla potrzeb filmu wcielił się w niejakiego Johnny’ego Steele’a i zaśpiewał piosenkę The Power Of the Night, noszącą wszelkie znamiona hitu z epoki.
Szał na filmy z kosmicznymi potworkami rozkwitł imponująco, ale minął dosyć szybko – częściowo zapewne dlatego, że na dłuższą metę trudno traktować ten trend na poważnie, a komediowe akcenty nieuchronnie zmierzają w stronę kiczu. Critters doczekało się kilku sequeli (trzech, gwoli ścisłości), każdy kolejny był tylko gorszy od poprzednika. Jednak ten pierwszy, najlepszy, ten manifest wzbudzającego zazdrość Crittersowego hedonizmu nawet po latach zdecydowanie pozostaje grzeszną rozkoszą, zwłaszcza dla tych, którzy pierwsze kroki filmowego uświadamiania stawiali w zamierzchłych czasach pierwszych VHS-ów. Ogląda się to z czułością, ze wzruszeniem, z rozbawieniem, no niemal chciałoby się takiego Crittersa utulić, pogłaskać, nakarmić…
Spieszę od razu uspokoić wszystkich, którzy od pierwszych scen drżeli o przetrwanie kota. Crittersy najwyraźniej należą do innej grupy kosmitów niż Alf, Dewey przetrwał zatem do napisów końcowych w nieskalanym zdrowiu. Krzepiące, prawda?
korekta: Kornelia Farynowska