GLINIARZ Z BEVERLY HILLS III. Najsłabsze ogniwo serii
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Druga część „Gliniarza z Beverly Hills”, choć oceniana nieco gorzej niż oryginał, również szturmem przetoczyła się przez kina i odniosła spory sukces. Wydawało się więc, że powstanie kolejnej odsłony cyklu jest tylko kwestią czasu. Na przeszkodzie stanął jednak sam odtwórca głównej roli, Eddie Murphy, który nie miał ochoty na ponowne wcielenie się w Axela Foleya ponieważ, jak sam to ujął, wszystko na temat tego bohatera zostało już powiedziane. Nad dalszymi losami cwanego policjanta z Detroit zebrały się czarne chmury.
Jednak w kolejnej dekadzie, po nakręceniu sequela „48 godzin”, „Fałszywego senatora” oraz „Boomeranga” Murphy poczuł, że jego gwiazda zaczyna blaknąć. Postanowił zatem, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, wrócić do swojej najbardziej znanej postaci. Przez lata powstało co najmniej kilka scenariuszy. Jeden zakładał, że Foley, Rosewood i Taggart będą ratować kapitana Bogomila, którego terroryści przetrzymują wraz z innymi zakładnikami na zjeździe policjantów. Innym pomysłem na historię było wysłać Axela do Szkocji, a jego partnerem zamierzano uczynić Seana Connery’ego lub do Londynu, gdzie rozwiązywałby sprawę zabójstwa przyjaciela wspólnie z Johnem Cleesem. Rozważano również wariację na temat „Szklanej pułapki”, z akcją umieszczoną w parku rozrywki. I właśnie ta ostatnia idea stanowi pomysł wyjściowy, na którym Steven E. de Souza oparł swój scenariusz.
Ciągłe przeróbki spowodowały, że budżet puchł i czas płynął, a prace na planie nie ruszały. W końcu, we wrześniu 1993 roku ekipa weszła na plan. Reżyserem został John Landis, twórca świetnych komedii z lat osiemdziesiątych („Szpiedzy tacy jak my”, „Blues Brothers”), który pracował już z Murphym dwukrotnie, kręcąc bardzo dobre „Nieoczekiwaną zamianę miejsc” oraz „Księcia w Nowym Yorku”. W trakcie realizacji tego drugiego Landis i Murphy mocno się pokłócili i wydawało się wątpliwe, że jeszcze kiedyś będą współpracować. Udało im się jednak zażegnać konflikt i trzeci „Gliniarz…” wszedł w etap realizacji.
Fabuła stanowi (znowu) kalkę pierwszej części. Tym razem, podczas operacji policyjnej zostaje zastrzelony dowódca Axela, inspektor Todd (Gilbert R. Hill). Trop wiedzie do Beverly Hills, gdzie przestępcy prowadzą jakiś szemrany biznes w parku rozrywki. Foley z pomocą Billy’ego Rosewooda (Judge Reinhold) postanawia ukrócić niecny proceder i wymierzyć sprawiedliwość.
Sam reżyser przyznał po latach, że uważał scenariusz za niezbyt udany, ale miał nadzieję, że Murphy go „dośmieszy” i ostatecznie wyjdzie z tego dobry film. Dodatkowo, wspomniane wcześniej opóźnienia spowodowały, że wiele osób związanych z poprzednimi częściami nie powróciło, wśród nich producenci Jerry Bruckheimer i Don Simpson oraz odpowiedzialny za oprawę muzyczną Harold Faltermeyer. Najbardziej jednak doskwiera brak Johna Ashtona w roli Taggarta. Aktor chciał się pojawić, ale miał inne zobowiązania, uniemożliwiające udział. Nie ujrzymy na ekranie także kapitana Bogomila (Ronny Cox), któremu wprawdzie zaproponowano rolę, ale nie spodobał mu się scenariusz. Nieobecny jest również kumpel Axela z Detroit, Jeffrey (Paul Reiser). Udało się za to namówić Bronsona Pinchota do ponownego wcielenia się w Serge’a, co akurat stanowi jedną z zalet.
Trzecia odsłona serii wypada najgorzej z trylogii. Przede wszystkim przez niezrozumiałą i niepotrzebną zmianę charakteru Axela. Po części odpowiada za to sam Murphy, który stwierdził, że Foley jest starszy i nie powinien już tak błaznować. W efekcie, nie ma w filmie scen improwizacji bohatera, a te były jednymi z najjaśniejszych punktów poprzedników. Strasznie czuć brak Taggarta, bo mający go zastąpić Jon Flint (Hector Elizondo) wprawdzie robi, co może, ale nie ma takiej chemii z Reinholdem, jak Ashton. Do tego mamy tu sporo chybionych decyzji scenariuszowych, na przykład wprowadzenie futurystycznej broni „Anihilator 2000” (choć ostatecznie służy ona raczej warstwie komediowej), czy też sekwencję skakania po zepsutej karuzeli, która w zamierzeniu miała pokazać bohaterstwo Foleya, ale średnio pasuje do postaci. Wreszcie, jak na tak intensywne prace nad fabułą, scenarzyści nie wysilili się, wymyślając powód, dla którego Axel jedzie znów do Beverly Hills – po raz trzeci mamy dokładnie to samo. Całości nie pomagają też bzdurne momenty podczas strzelanin, gdy bohater chowa się za drewnianą ławką albo tylko się schyla, a bandyci prują do niego z karabinów maszynowych, oczywiście nie trafiając. Nawet jak na standardy gatunku to za dużo. Zresztą po latach, sam Murphy przyznał, że nie przepada za tą odsłoną serii. W odróżnieniu od poprzedników natomiast, wprowadzono wątek romantyczny, ale film nic by nie stracił, gdyby się go całkowicie pozbyć.
Mimo wszystko jednak, mimo wszystkich tych wad i wyraźnej zmiany charakteru postaci, nie potrafię skreślić tego filmu. Może przemawia przeze mnie nostalgia, ale całkiem nieźle bawię się podczas seansu. Wbrew pozorom, trzeci „Gliniarz” ma całkiem dobrze utrzymane tempo i kilka naprawdę udanych gagów: taniec mechaników na początku, taniec Axela podczas ucieczki, sekwencja na gali wręczania nagród, „kradzież” samochodu pod ekskluzywną restauracją czy wreszcie niektóre pojedyncze sceny. John Landis zastosował tu również swój firmowy chwyt i w malutkich rolach pojawiają się znani reżyserzy, między innymi George Lucas.
Film okazał się porażką finansową i artystyczną i na długi czas pogrzebał plany powrotu Axela na ekran. Po latach ogląda się go zdecydowanie gorzej od poprzedników. Z oczywistych względów nie ma też już klimatu lat osiemdziesiątych. Wiele rzeczy w tym tytule nie wyszło, jednak ja lubię sobie go zaserwować jako „guilty pleasure”, pamiętając wszelako, że to zdecydowanie najsłabsze ogniwo serii.