search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

GIT. Polskie kino więzienne

Jan Dąbrowski

14 listopada 2015

REKLAMA

Rok 1997, Polska. W zakładzie karnym w Łęczycy ginie przywódca lokalnej grupy grypserskiej (tzw. mąciciel), Jakub M. (Włodzimierz Matuszak). Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany przez współwięźnia, „Młodego” (Arkadiusz Detmer). Sprawą interesuje się dziennikarz (Tomasz Boruszczak), który wcześniej spotkał się z Kubą w celu przeprowadzenia wywiadu dla telewizji publicznej.

Niechętnie – raczej przez naciski przełożonych niż z własnej woli – wraca do łęczyckiego więzienia, by zrobić kolejny materiał. Tym razem ma porozmawiać z nadpobudliwym kryminalistą, który jest zabójcą Jakuba. Nerwowy i agresywny „Młody” okazuje się trudny w konwersacji. Jest nie tylko nieufny względem dziennikarza, lecz także wyraźnie nie chce poruszać niektórych tematów związanych ze zdarzeniem. Pozornie prosta sprawa komplikuje się, na jaw wychodzą kolejne informacje, czasem pominięte w raportach strażników służby więziennej.

img1

Najpierw plusy –  największym jest fakt, że położono podczas produkcji silny nacisk na autentyzm (a ukazane wydarzenia zainspirowane są prawdziwą historią). Twórcom udostępniono wnętrze nieczynnego od niemal dekady więzienia w Łęczycy. Do użytku ekipy filmowej było też ponoć wyposażenie cel, od prycz po blaszane kubki. Zniszczone, ponure pomieszczenia dawnego zakładu karnego robią odpowiednio przygnębiające wrażenie, jest to w istocie gotowy plan filmowy (i zresztą był już przedtem – choćby na potrzeby Vabanku Juliusza Machulskiego). I choć akcja Gita przeważnie rozgrywa się w niedużych celach, operatorowi (Mikołajowi Małeckiemu) udało się z jałowych wnętrz wydobyć ich specyfikę. Przemyślane ujęcia pozwalają widzowi zrozumieć, jak funkcjonują skazańcy na tak małej przestrzeni, w dodatku otoczeni innymi więźniami.

Ponadto reżyser i scenarzysta w jednej osobie odrobił lekcje z języka, jakim w filmie posługują się grypsujący pensjonariusze łęczyckiego przybytku.

Wprawdzie może być to chwilami kłopotliwe dla nieobytego z tematem widza, lecz można z powodzeniem zrozumieć git-ludzi, choćby z kontekstu lub kierując się skojarzeniami. Niewątpliwie sporo pracy trzeba było wykonać, by tak specyficzne dialogi były czytelne i przekonujące, a przy tym niemal w ogóle nie raziły sztucznością. Na uwagę zasługuje także efekt prac charakteryzatorów. Filmowi skazańcy, na podobieństwo tych prawdziwych, noszą na swoich ciałach wytatuowane przeróżne symbole. Część z nich jest pamiątką z czasów wolności, jednak większość to typowe, więzienne tatuaże. Są one – podobnie jak grypsera – nieodłącznym elementem tej hermetycznej społeczności. Kropka w okolicach czoła oznacza coś zupełnie innego niż pod lewym okiem, itd. Nie pełnią raczej funkcji ozdobnej, stanowią rodzaj kodu czytelnego dla członków tego środowiska, pomaga w identyfikacji.

img6

Słowo o aktorstwie. Git jest produkcją niezależną, bardzo kameralną. Kojarzony z serialem TVP Plebania Włodzimierz Matuszak wcielił się w rolę mąciciela, Jakuba M., i to wokół tej postaci kręci się akcja filmu. Wyraźnie odstaje od innych więźniów, przerasta ich bystrością umysłu, co pomogło mu w zdobyciu dowództwa nad innymi. Jest jedyną zniuansowaną psychologicznie postacią w całym obrazie, co wyraża się też w jego grze aktorskiej. Z potoczystej grypsery płynnie przechodzi do „wolnej mowy”, czyli normalnego języka, sprawia wrażenie mądrego, lecz zmęczonego człowieka.

Warto wspomnieć też o roli Grzegorza Kowalczyka, który wciela się w rolę „Ruskiego”. Aktor zbudował swoją postać, bazując właściwie na samych negatywnych emocjach. Jego bohater jest wręcz komiksowo zły (swastyka na piersi, nieogolona, wychudzona twarz wykrzywiona w grymasie pogardy i gniewu), lecz doskonale wpisał się w realistyczną konwencję filmu. Matuszak i Kowalczyk stworzyli tu najlepsze role. Arkadiusz Detmer gra „Młodego” tak, że widz może w nim zobaczyć raz pyskatego cwaniaka, a raz przestraszonego leszcza. Dwie skrajne postawy trudno połączyć w wiarygodną całość, jeśli nie ma stanów pośrednich. Niestety najsłabiej wypada postać, którą na ekranie widać dosyć często – dziennikarz przeprowadzający wywiad z Jakubem M. i „Młodym” jest zupełnie bez wyrazu – sprawia wrażenie statysty, który dostał za dużą rolę. Niewykluczone, że jest to spowodowane adnotacjami w scenariuszu i celowym zabiegiem. Podczas seansu w kinie widz otrzymuje jednak efekt końcowy owych zabiegów (i musi on obronić się sam).

maxresdefault

Największym zdziwieniem dla nieświadomego odbiorcy może być fakt, że Git początkowo miał być jedynie… pracą dyplomową.

Z tego powodu twórcom powinny należeć się brawa. Przygotowanie materiałów, oddanie realiów czasoprzestrzeni, a także specyficzną, hermetyczną społeczność więźniów, problemy finansowe – na pewno łatwo nie było. I wypada pogratulować twórcom, że ich kinowy debiut zobaczy cała Polska. Jednocześnie to, co w pracy dyplomowej można uznać za udane, na sali projekcyjnej jest w najlepszym wypadku przeciętne. Bardzo wyraźnie odznaczające się od postaci prezenterki komputerowe tło, a także niefortunne ściemnienia kadrów to niby szczegóły, lecz diabeł zazwyczaj tkwi właśnie tam. Muzyka Jacka Mazurkiewicza jest niemal niezauważalna, właściwie mogłoby jej nie być. Istotne – ba, kluczowe – w tym filmie sceny przemocy zostały zaaranżowane bez pomysłu, a same ciosy padają właściwie poza kadrem. Biorąc pod uwagę tematykę obrazu, można było potraktować poważnie sekwencje porachunków. Jeżeli do niektórych kwestii podchodzi się z pietyzmem, inne traktując po macoszemu – trudno o jednoznacznie dobry efekt.

Git nie jest złym filmem – ale pójście z siedemdziesięcioma dwiema minutami pracy dyplomowej do kin w całym kraju to albo bezczelność, albo brawura. Albo jedno i drugie.

korekta: Kornelia Farynowska

GIT plakat.ai

Avatar

Jan Dąbrowski

Samozwańczy cronenbergolog, bloger, redaktor, miłośnik dobrej kawy i owadów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA