GHOST RIDER 2. Nicolas Cage w wygłupie rodem z YouTube’a
O filmach nieudanych bądź tandetnych, ale posiadających pewne wartości rozrywkowe zwykło się mówić, że są „tak złe, że aż dobre”. „Tak złe, że aż dobre” było, w opinii poszczególnych krytyków, już właściwie wszystko: od Tureckich gwiezdnych wojen, przez kuriozalne horrory Marka Piestraka, po Showgirls Paula Verhoevena. Chwyt ten stał się ostatnimi laty na tyle skuteczny pod względem marketingowym, że filmy „tak złe, że aż dobre” zaczęto kręcić celowo, z pełną premedytacją, do czego zachęcił filmowców słynny dyptyk Tarantino i Rodrigueza pod znamiennym tytułem Grindhouse. Okazało się, że tandeta, brak logiki i wszechobecny kicz mogą być silnymi atutami filmu, jeśli jego twórca jasno zamanifestuje świadomość obranej konwencji. Energia i ekranowe szaleństwo zastępują więc sens i logikę, a absurdalne pomysły stają się wartością samą w sobie. I choć niekoniecznie o taki efekt chodziło twórcom Grindhouse’u, ich epigoni rozpanoszyli się w przemyśle filmowym na dobre, czego dowodami Pirania 3D, Piekielna zemsta (w której nie bez powodu główną rolę zagrał Nicolas Cage), Hobo with a Shotgun i masa innych, mniej lub bardziej udanych, „samoświadomych gniotów”, wypełnionych zwykle po brzegi gwiazdami kina klasy B.
Z podobnej gleby wyrastają Mark Neveldine i Brian Taylor, choć ich kariera zaczęła się w 2006 roku, jeszcze przed premierą Grindhouse’u. Wtedy właśnie Neveldine i Taylor zaprezentowali Adrenalinę, niskobudżetowy film akcji, w którym otruty przez gangstera Jason Statham szalał po mieście, by utrzymać w organizmie odpowiedni poziom tytułowej adrenaliny i uchronić serce przed działaniem wstrzykniętego mu specyfiku. W debiucie reżyserskiego duetu wszystkie elementy dzieła filmowego podporządkowane były morderczej gonitwie głównego bohatera: kamera bez przerwy omiatała aktorów, ujęcia wydawały się być celowo pourywane, a montaż wyglądał tak, jakby taśmę filmową wrzucono do sieczkarni. Fabuła stanowiła jedynie pretekst dla festiwalu szaleństwa, przemocy i niezbyt wyszukanych dowcipów. Może i nie była to najlepsza strategia artystyczna, jaką można sobie wyobrazić w kinie rozrywkowym, ale w wypadku Adrenaliny zadziałała. Film zdobył sporą grupę fanów ceniących jego specyficzny styl, a Neveldine i Taylor dostali zielone światło dla kolejnych projektów, które przemienili oczywiście w orgie ekranowego chaosu.
Powyższy wstęp może wydawać się przydługi, ale jest dla Ghost Ridera 2 kluczowy. Oto bowiem w jednym filmie spotykają się dwa zupełnie różne porządki – anarchistyczny, oparty na zgrywie styl Neveldine’a i Taylora przeciwstawiony zostaje hollywoodzkiemu kinu komiksowemu, kojarzonemu do tej pory raczej z nieskomplikowaną narracją i dość klasycznym wykonaniem. Ghost Rider 2 jest w efekcie filmem zawieszonym w dziwnej próżni – ani to komiksowa opowieść, ani chaos spod znaku Adrenaliny. Ze względów ekonomicznych film kręcono w Rumunii i Turcji, co nadaje mu b-klasowego posmaku, ale większość animacji komputerowych wykonano z należytą dokładnością, by wspomnieć chociażby o efektownej scenie, w której główny bohater steruje gigantyczną, płonącą maszyną górniczą. Fabuła wydaje się być dość modelowa i niezbyt oryginalna, ale już sposób jej przedstawienia wywołuje skojarzenia z najbardziej odjechanymi pomysłami duetu Neveldine/Taylor – kamera szaleje, szerokokątny obiektyw idzie w ruch dużo częściej niż powinien, a wstawione ad hoc żarty (momentami wyborne, momentami żałosne) przerywają akcję średnio co pięć minut. I tak jest w Ghost Riderze 2 ze wszystkim. Nawet budżet produkcji – przezornie obcięty przez producentów o połowę – wydaje się być za mały jak na porządną ekranizację i za duży jak na zabawę w kino.
Ta dziwna ambiwalencja towarzyszy filmowi Neveldine’a i Taylora od pierwszej do ostatniej minuty. Kolejne sceny potwierdzają początkowe wrażenie, że twórcy Adrenaliny traktują swoje nowe dzieło jak plac zabaw, a budżet – jak kieszonkowe, które można radośnie roztrwonić. Zdają sobie sprawę, że kręcąc kolejnego Ghost Ridera reanimują śmierdzącego trupa, pierwsza część była wszak strasznym gniotem. Świadomie odcinają się więc od tamtej stylistyki i proponują widzowi zabawę zupełnie innego typu. Jedyny łącznik pomiędzy obiema częściami stanowi Nicolas Cage, który sam jest aktorem „tak złym, że aż dobrym”. Tutaj Cage po raz kolejny próbuje ratować resztki kariery za pomocą autoironii (doprowadzonej już chyba na najwyższy możliwy poziom), a sceny przemiany jego bohatera w tytułowego Ridera to małe arcydzieła złego aktorstwa.
W efekcie Ghost Rider 2 przypomina wygłup rodem z YouTube’a, rozciągnięty do wymiarów filmu kinowego. Cage się miota, pozostali aktorzy grają na pół gwizdka, a ilość efektów wizualnych (i nie chodzi mi tu o CGI, a o zaciemnienia, rozjaśnienia, przyspieszenia i inne tricki, które zmieniają wygląda obrazu) może przyprawić o zawrót głowy. Ghost Rider 2 jest durny, kompletnie niepoważny i pozbawiony jakiegokolwiek sensu, ale jako czysta rozrywka spisuje się całkiem dobrze – nie brak w nim beztroskiego campu i scen, które wywołują szeroki uśmiech. Gdyby Neveldine i Taylor tworzyli amatorskie filmiki dla internautów, mieliby na pewno miliony wyświetleń.
PS. Za motyw z Jerrym Springerem należy się twórcom jeszcze jeden, dodatkowy punkt.
Tekst z archiwum Film.org.pl (9.05.2012)