Generyczny NETFLIX, czyli MIŁOŚĆ POD JEDNYM DACHEM
Bohaterka filmu Miłość pod jednym dachem to uśmiechnięta, ale niezbyt bystra Gabriela (Christina Milian). I choć bardzo się stara, nie ogarnia w swoim życiu niczego. Przez gapiostwo sprawia problemy w pracy, a kiedy zaczyna szukać nowej, pogrąża się od pierwszego telefonu. Ewidentnie nie potrafi o siebie zadbać. Do tego stopnia, że kiedy nie potrafi przekonać swojego chłopaka, by się do niej wprowadził, zamiast czasu daje mu… ultimatum. Facet odmawia, więc Gabriela rzuca go w pięć sekund (po dwóch i pół roku związku). W ten sposób nie ma ani pracy, ani chłopaka. W międzyczasie dowiaduje się o konkursie: ma napisać krótki esej i uzasadnić, dlaczego zasługuje na pensjonat w Nowej Zelandii. Siada więc z lampką wina do laptopa i streszcza swoje przeżycia w nadziei, że a nuż się uda. Niespodziewanie Gabriela wygrywa, więc pakuje manatki i uzbrojona w swój sympatyczny uśmiech leci po swoje. Biorąc pod uwagę, jak zdolną bestią jest nasza bohaterka, szykuje się nie lada przygoda.
Na miejscu okazuje się, że pensjonat jest przepiękny tylko na zdjęciu. W rzeczywistości to sypiąca się rudera, w dodatku okupowana przez lokalną kozę. Gabriela w nowoczesnym mieszkaniu w dużym mieście radziła sobie jak dziecko we mgle, więc jej szanse powodzenia na nowozelandzkiej prowincji są znikome. Z odsieczą przybywa nieoceniony uśmiech Gabrieli, którym zjednuje sobie prawie wszystkich w miasteczku, od kwiaciarki po pana ze sklepu z narzędziami. Do tego stopnia, że są gotowi za darmo pomóc jej w renowacji pensjonatu. Jednak Jake (Adam Demos), najlepszy majster w okolicy (i przy okazji najlepsza partia do wzięcia), wydaje się nieczuły na uroki dziewczyny. Ponieważ to małe miasteczko, wpadają na siebie pięć razy dziennie, za każdym razem wymieniając się docinkami. Oczywiście są sobie pisani (co widać już z poziomu plakatu), ale czym byłaby komedia romantyczna bez maratonu przekomarzanek?
Nie wiem, czy dałoby się cokolwiek zdziałać, by oglądanie Miłość pod jednym dachem obeszło się bez zgrzytania zębów. To produkt filmopodobny, który wygląda jak symulacja komedii romantycznej wygenerowana przez jakiś algorytm sprzed dekady. W niecałe dwadzieścia minut przeskakujemy przez kolejne wydarzenia, by Gabriela jak najszybciej trafiła do Nowej Zelandii. W tym czasie poznajemy sporo jednowymiarowych bohaterów (korpocwaniak, psiapsiółka-idiotka, chłopak-lekkoduch), którzy są w filmie chyba tylko po to, by Gabriela miała się do kogo uśmiechnąć. Kiedy akcja przenosi się do Nowej Zelandii, zaczyna robić się odrobinę lepiej, bo nagle na drugim planie istnieje życie. O ile losy sprzedawców i miejscowej intrygantki to naprawdę nic ciekawego, bardzo chętnie zobaczyłbym film o dwóch uroczych gejach prowadzących lokalną kawiarnię. To jedyne postacie napisane i zagrane z ikrą i niewymuszonym humorem. Niestety zamiast nich w Miłości pod jednym dachem najczęściej oglądamy nieporadną Gabrielę, która bez pomocy innych nie byłaby w stanie wymienić żarówki.
A, jeszcze wątek romantyczny. Nim Gabriela padnie Jake’owi w ramiona (umówmy się, że to żaden spoiler), przez pół filmu będą sobie dogryzać, jednocześnie patrząc sobie głęboko w oczy. W międzyczasie wyremontują calutki pensjonat, ale nie będzie temu towarzyszyć ani jedna zabawna scena (czajenie się z suszarką na kozę się nie liczy). Nikomu na planie nie zależało ani na humorze, ani na emocjach i widać to w każdej scenie. Cała obsada gra z wyrazem twarzy pod tytułem „myśl o przelewie”. Brnąc przez kolejne sceny, trudno nie odnieść wrażenia, że reżyser i scenarzysta mieli podobny stosunek do swojej pracy. Być może Miłość pod jednym dachem w zamyśle była błyskotliwą, angażującą serce i umysł komedią romantyczną, ale nic a nic na to nie wskazuje. To film, który wygląda jak pełnometrażowa reklama mentosów, choć tam przynajmniej było krótko i konkretnie.