Gangster
Ameryka, lata 20. i 30. Prohibicja, nielegalne gorzelnie, stylowe garnitury, kapelusze, Tommy Guny i brylantyna we włosach. Lubimy kino gangsterskie, zwłaszcza takie, które odwołuje się do tego okresu. Jest w nim coś poetyckiego, pewna magia minionej epoki, która fascynuje i zachęca. Każdy z nas chciałby raz na jakiś czas ubrać gajer, odpalić cygaro i ruszyć klasycznym Fordem V8 w świat przemocy, pięknych kobiet i bezprawia, odrywając się od szarej rzeczywistości.
Jednak jakkolwiek atrakcyjnie by to nie wyglądało, życie gangstera to nie sielanka, a krwawe porachunki i wścibscy gliniarze potrafią je skutecznie uprzykrzyć. Kiedy opada zasłona nostalgii, a poetyka zostaje zmiażdżona przez kastet, otrzymujemy wizję surową i bolesną. Obraz, w którym charakter, zasady i rodzina grają główne role.
Stany Zjednoczone, czasy prohibicji. Bracia Bondurant żyją z nielegalnej produkcji bimbru. Interes idzie całkiem nieźle, dopóki w okolicy nie pojawia się agent specjalny Charlie Rakes na usługach skorumpowanego prokuratora generalnego. Żąda, aby wszyscy, którzy produkują alkohol, płacili łapówki. Bondurantowie nie zgadzają się na to, co skutkuje nakręcającą się spiralą przemocy.
Czekałem na ten film, odkąd tylko pojawiły się pierwsze informacje na jego temat. Hillcoat na stołku reżyserskim, Cave jako współautor scenariusza i osoba odpowiedzialna za muzykę, a w obsadzie Hardy, Oldman, LaBeouf i Pearce. Na tapecie lata wielkiego kryzysu w USA. Nawet nie widząc ani jednego zdjęcia czy trailera, na samą myśl o tym projekcie można poczuć wzrost ciśnienia. Tego nie można było zepsuć, to musiał być film świetny, łamany przez arcydzieło. Czy „Lawless” (nie wiem skąd dystrybutor wziął polski tytuł) jest w stanie stać się klasyką gatunku?
„Gangster” to opowieść całkiem inna niż „Ojciec Chrzestny” czy „Dawno Temu w Ameryce”. Brak w niej wspomnianej już poetyki i wielkiego świata. To raczej prosty, nieco kameralny film o ciężkich czasach i ludziach robiących wszystko by przeżyć. Nie ma tutaj butelek szampana, salonów i panienek do towarzystwa. Jest prowincja, samogon w słoikach i twarda rzeczywistość. Fabuła została oparta na książce wydanej przez potomków braci. Ciężko powiedzieć, na ile historia jest prawdziwa, a na ile została podrasowana, ale faktem jest, że przeniesiono ją na język filmu bardzo dobrze. Tempo narracji jest spokojne, czasami wręcz chimeryczne, ale kiedy trzeba potrafi przyśpieszyć. Niestety, momentami można odnieść wrażenie, że historia się nie „klei”. Reżyser zdecydował się wprowadzić nas w opowieść poprzez głos z offu należący do Jacka (najmłodszego z rodzeństwa) i trzeba przyznać, że zabieg ten wyszedł całkiem sprawnie. Komentarze padają tylko wtedy kiedy trzeba, a w ogólnym rozrachunku tworzą klamrę zamykającą całą opowieść.
Obsada to zdecydowanie najmocniejsza strona obrazu. Każda z osób, które pojawiają się na ekranie zapada w pamięć. Hardy wcielił się w najbardziej charakterystyczną postać – Forresta, najstarszego z braci. Gra bardzo oszczędnie, pomrukami i półsłówkami. Odzywa się tylko wtedy kiedy musi, ale dzięki temu wiemy, jaki jest jego bohater. Spokojny, wyważony, a jednocześnie bije od niego niesamowita siła i charyzma. Widać, dlaczego każdy w okolicy darzy go szacunkiem i dlaczego to on przewodzi rodzeństwem. Aktor po raz kolejny pokazuje, że dając pozornie niewiele, potrafi przyćmić pozostałych.
Świetnie spisał się również LaBeouf. Swoją drogą, nie rozumiem krytyki tego chłopaka. Gra na tyle, na ile pozwala mu scenariusz. W tym przypadku jego postać jest idealnie odwzorowana, a trzeba przyznać, że rolę miał rozbudowaną. To na jego barkach spoczywa praktycznie cała druga połowa filmu. Młody, nieco narwany, chcący zaimponować braciom, marzy o innym, lepszym życiu, i to motywuje jego działania. Łatwo i szybko wydaje pieniądze, lubi szpanować, ale brak mu charakteru. Pod wpływem wydarzeń przejdzie przemianę (zresztą nie tylko on). To bardzo dobra rola, która zbiera negatywne opinie chyba tylko dlatego, że aktor cały czas postrzegany jest przez pryzmat występu w trylogii „Transformers”. Prawdziwą perełką jest jednak rola Oldmana. Spodziewałem się co prawda, że dostanie więcej czasu ekranowego, ale nawet mając te kilka minut, potrafił dobitnie zaznaczyć swoją obecność w filmie. Świetna, drapieżna postać zagrana z werwą i pazurem. Bardzo dobrze wypadli również Jason Clarke jako Howard, średni z braci mający problemy z alkoholem oraz Dane DeHaan w roli Cricketa, niepełnosprawnego „alchemika”, dzięki któremu cały biznes ma sens. Całkiem nieźle zaprezentowała się damska część obsady, chociaż trzeba przyznać, że zarówno Wasikowska jak i Chastain miały do odegrania postacie przewidywalne i nieco stereotypowe.
Osobny akapit poświecę Pearce’owi, bo jego rola to jeden z nielicznych zgrzytów w obrazie reżysera „Drogi”. Nie jest to wina samego aktora, bo ten broni się całkiem nieźle, balansując na granicy przerysowania, ale mam już szczerze dosyć czarnych charakterów przedstawionych w ten sposób. Chciałbym wreszcie zobaczyć jakiegoś normalnego antagonistę. Czy naprawdę wszystkie schwarzcharaktery muszą mieć obłęd w oczach i cechować się szaleństwem? Nie można było zrobić z niego zwykłego faceta? Agenta, który nie przebiera w środkach, ale zachowuje się normalnie, a nie jak psychopata? Mógłbym przysiąc, że ze dwie lub trzy sceny zostały wplecione do fabuły tylko po to, żeby pokazać jakim złem jest bohater Pearce’a.
Ogromną zaletą filmu jest jego klimat. Piękne plenery, kostiumy, muzyka, zwyczaje i przede wszystkim wiejskie akcenty aktorów, które są niemal perfekcyjne, bez problemu wprowadzają nas w świat prowincji z tego okresu. Swoje robi też brutalność. Przemoc pokazana jest bardzo dosadnie i widok krwi to codzienność. Jest w „Gangsterze” kilka naprawdę mocnych scen, ale jest też pewne wyczucie. W paru momentach Hillcoat doskonale wie, kiedy odpuścić i stosując proste zabiegi (jak np. ściemnienie) ukrywa przed widzem rzeczy oczywiste, a jednocześnie takie, których oglądać bym na ekranie nie chciał.
Film ogląda się bardzo dobrze, a czas spędzony w kinie mija niesamowicie szybko. Jest jednak pewien problem. Po napisach końcowych czułem, że coś nie do końca zagrało, że czegoś zabrakło.
Wychodząc z kina nie miałem potrzeby wracać myślami do opowiedzianej przez reżysera historii. Może sprawiła to zbyt familijna końcówka, którą lepiej byłoby zostawić w sferze niedopowiedzeń, a może przerysowany Pearce. Nie wiem, ciężko stwierdzić, faktem jest, że „Gangster” to żadne arcydzieło. To nawet nie jest film bardzo dobry. Ot, solidna, rzemieślnicza produkcja, która pozornie posiada każdy element, żeby stać się kinem wielkim – fabułę, obsadę, muzykę i zdjęcia, a jednak tonie w morzu nijakości. Brakuje tego „boskiego pierwiastka”, elementu, który sprawiłby, że miałbym ochotę obejrzeć go jeszcze raz – cytować bohaterów, dyskutować, rozpamiętywać i zafundować sobie kolejny seans po to, żeby móc lepiej zżyć się z postaciami i przesiąknąć do reszty klimatem amerykańskiej wsi. Tak naprawdę pamiętam tylko jedną, absolutnie genialną scenę, w której wszystkie elementy zazębiły się ze sobą idealnie, tworząc mieszankę, która mnie oczarowała. Cała reszta jest po prostu przyzwoita. Mimo ogromnego potencjału, „Lawless” to niestety film jedynie solidny, w którym aż nadto czuć zmarnowaną szansę. Chyba największe rozczarowanie roku.