FRANKENHOOKER („Dziewczyna z kawałków”). Film, który stanowi własną, oddzielną kategorię
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Są filmy dobre, są złe i są tak złe, że aż dobre. I jest „Frankenhooker”, który stanowi własną, oddzielną kategorię. Reżyser Frank Henenlotter, specjalista od takich wybitnych dzieł kinematografii, jak „Uszkodzenie mózgu”, czy trylogii „Wiklinowy koszyk”, postanowił tym razem sięgnąć po klasyczną dziewiętnastowieczną powieść Mary Shelley „Frankenstein”. Już sam tytuł stanowiący zbitkę słów „Frankenstein” oraz „hooker” (oznaczającego prostytutkę) daje wskazówkę, czego należy się spodziewać (i zawiera właściwie streszczenie fabuły). Choć można z duża dozą pewności stwierdzić, że kreatywność scenarzystów niejednokrotnie zaskoczy każdego widza. Niekoniecznie pozytywnie.
Fabuła rozpoczyna się w momencie, gdy Elizabeth (Patty Mullen), dziewczyna głównego bohatera Jeffreya Franka (James Lorinz), ginie, wpadając pod zdalnie sterowaną kosiarkę. Nasz heros, były student medycyny, a obecny hobbysta biotechnik-elektryk (czyli człowiek renesansu) postanawia ożywić nieszczęsną kobietę. Problem w tym, że ostrza maszyny zmieliły prawie całe ciało Elizabeth, poza głową, palcem i stopą. Dlatego Jeffrey jest zmuszony zdobyć nowe organy. Skąd je weźmie łatwo się domyślić, ale w jaki sposób, to już trzeba zobaczyć na własne oczy.
Podczas zaledwie osiemdziesięciu czterech minut projekcji udało się upchnąć zaskakująco dużo obleśnych i kompletnie odjechanych gagów. Aż trudno uwierzyć, że do wymyślania tylu idiotyzmów wystarczyło zaledwie dwóch scenarzystów. Na porządku dziennym są tu takie rzeczy, jak wybuchające prostytutki, alfons o ksywie Zorro i aparycji latynoskiego gangstera niższego szczebla, talerz pełen kobiecych piersi (które zresztą reżyser po zakończeniu zdjęć rozdał członkom ekipy) i najbardziej kuriozalna rozmowa syna z matką w historii kina. Jednocześnie udało się twórcom (stawiam dolary przeciwko orzechom, że niejako przy okazji, a nie celowo) zawrzeć w filmie prawdziwie moralizatorskie przesłanie ostrzegające młodzież przed narkotykami. Dodajmy, że znacznie skuteczniejsze niż wszystkie społeczne kampanie razem wzięte. Ponadto, jest „Frankenhooker” pochwałą miłości aż po grób, a nawet jeszcze dalej. Bohater nie cofnie się przed niczym, by przywrócić światu ukochaną – schodzi do najdalszego kręgu piekła (czyli szemranej dzielnicy) i niczym mityczny Orfeusz, wyrywa śmierci swoją dziewczynę, przy okazji kompletnie zatracając własne człowieczeństwo. Jeśli dodamy do tego, że okazuje się on w pewnym momencie głęboko wierzący, to dzieło (?) Henenlottera staje się również głęboko przemyślaną afirmacją altruistycznego, chrześcijańskiego niemalże poświęcenia się dla drugiego człowieka. Wreszcie, zawiera „Frankenhooker” niezwykle szczegółowo ukazane studium obłędu, w którym coraz bardziej pogrąża się Jeffrey, podkreślane przez częste monologi bohatera, dające wgląd w jego zwichrowaną psychikę. Kubrick i Nicholson ze swoim „Lśnieniem” mogliby Henenlotterowi buty czyścić!
Poprzedni akapit nie ma kompletnie sensu, a przy tym doskonale oddaje sedno tego dzieła. Co ciekawe, reżyser, chcąc wprowadzić „Frankenhookera” do kin, musiał go nieco złagodzić, by uniknąć przyznania tytułowi najwyższej kategorii wiekowej. Warto przy tym zaznaczyć, że jak na film zawierający mnóstwo eksplodujących części ciała, jest zaskakująco mało krwawy. Wynika to z faktu, że Henenlotter nie zamierzał realizować horroru, tylko czarną, mocno groteskową, odjechaną komedię. Oczywiście, „Frankenhooker” nie nadaje się dla każdego widza. Wszystko sprowadza się bowiem do absurdalnej konwencji, którą albo kupuje się w całości, albo wcale. W zasadzie już pierwsza scena, przedstawiająca Jeffreya przeprowadzającego eksperymenty na mózgu z wielkim okiem, daje doskonały przedsmak całości.
Plotka głosi również, że Bill Murray, który uczestniczył w pracach montażowych swojego „Łatwego szmalu”, często gościł na planie tytułu Henenlottera i miał później stwierdzić, że „jeśli macie w tym roku [1990] obejrzeć jakiś film, obejrzyjcie ten”. I to jest najlepsza rekomendacja dla „Dziewczyny z kawałków”, lepsza niż cokolwiek byłbym w stanie tu wypocić.