FERRARI. Tron we krwi [RECENZJA]
Adam Driver jako Enzo Ferrari szafuje swoimi kierowcami niczym pionkami na szachownicy, choć w starciu z życiem prywatnym przegrywa po paru pierwszych ruchach. Możliwe też, że to jeden z najbardziej uzdolnionych aktorów swojego pokolenia oferuje jedną z ambiwalentnych ról w swojej całej karierze. To chwilami nierówny, ale jakże angażujący seans.
V. Warto podkreślić, że najnowszy film biograficzny Michaela Manna najlepiej ogląda się bez jakiejkolwiek znajomości historii głównego (anty?)bohatera. Pozwala to w pełni odczuć przygotowane dla widza zaskoczenie lub nawet suspens – Mann od początku dozuje nam drobne afekty napięcia, aby na sam koniec zmusić nas do przeświadczenia, że w każdej chwili może zdarzyć się coś naprawdę złowieszczego. Niemniej kto choć trochę kojarzy najważniejsze wydarzenia z biografii samego Ferrariego, ten wie, że jego włoski tron, a także pseudonim Comandanate, którym operowali nie tylko jego najbliżsi współpracownicy, ale i nawet dziennikarze, w pewnym stopniu został okupiony krwią. To krew niepotrzebna, przelana w jak najbrzydszy sposób, wywołana płodną, choć ryzykowną ambicją całego teamu Ferrari (od kierowców po samego szefa). Ale w jaki sposób? Mann powoli rozdaje karty, więc pewnych zdarzeń nie przytacza aż do samego końca. Albo inaczej: Mann nie rozdaje, tylko machinalnie mówi „sprawdzam”, wykłada pięć kart, a naszym oczom ukazuje się poker. Taki, który zniewala niczym lewy sierpowy Joego Fraziera.
II. Ferrari, choć samochodowy geniusz, wiele nabroił w swoim życiu. Dlatego jego filmowym kontrapunktem staje się dla niego jego małżonka Laura (Penélope Cruz). Temperamentna, pełna własnych opinii i wewnętrznej frustracji próbuje ratować związek, który mógłby wciąż działać, gdyby Ferrariemu choć jeszcze trochę by się chciało. Penélope Cruz tylko chwilami przestrzela w swoich reakcjach, co nie zmienia faktu, że ten kontrast – między ciepłem Cruz a Driverowskim chłodem – intuicyjnie i przekonująco działa w kameralnych scenach, w których Laura i Enzo dobijają swoje niegdyś płodne i szczere małżeństwo.
I. Michael Mann znany jest z tego, w jaki sposób dynamiczną akcję potrafi połączyć z szerszym, prywatno-społecznym komentarzem. Gdyby Enzo Ferrari nie był historyczną postacią, która ciężką pracą doprowadziła do powstania jednej z najbardziej prestiżowych marek na całym świecie, to moglibyśmy odnieść wrażenie, że Ferrari (w interpretacji Drivera) to jakaś postać żywcem wyjęta z innych filmów Manna (typu Gorączka lub Zakładnik). Raz z klasą, a raz łachmyta; raz empatyczny, a raz nieprzyjemny cham; raz geniusz, a raz po prostu człowiek, który gubi się w najprostszych życiowo sprawach (czyli tak jak każdy). Driver dualnym sposobem podszedł do sportretowania wiecznie niezadowolonego i zirytowanego (poprzez swoją ambicję) Ferrariego. Kiedy tylko pojawia się na ekranie i zaczyna stawiać wszystkich po kątach (nawet swoją żonę i kochankę), to wierzymy, że był to facet psychologicznie nadający się na szefa firmy, w której nigdy się nie ugiął.
III. Dlatego właśnie dopiero w drugiej połowie Mann w pełni rozwija swoje skrzydła, bawi się bowiem tym, co kocha najbardziej, czyli akcją i filmowym tempem. Kiedy pojawiają się (choćby tylko na chwilę) wyścigowe sekwencje (na topowym poziomie audiowizualnym), to zaczynamy rozumieć, że reżyser w pełni czuje ten klimat. Nie tylko montażowo widzimy jego ingerencję, która jest wtrąceniem samochodowego entuzjasty, ale i geniusza, który obraz nie tylko widzi, ale i słyszy, a nawet czuje. Ferrari w dużej mierze jawi się jako pogłębiony dramat, co nie zmienia faktu, że najwięcej satysfakcji sprawia wtedy, gdy Mann kręci najpiękniejsze pojazdy i pozwala kierowcom pobijać historyczne rekordy na nowo.
IV. Z lekarską precyzją Mann podchodzi do gatunkowej żonglerki w swoim najnowszym filmie. To znaczy takiej, w której oferuje nam eklektyczną narrację, pełną zarówno mocnych scen, jak i pełnych rozżaleń dialogów wypowiadanych przez pokrzywdzone małżeństwo Ferrarich. Ten rodzaj budowania narracji jest w pewnym stopniu symptomatyczny dla Manna: na jedną scenę podkręcającą tempo filmu (w tym wypadku mówimy o pewnym wyścigu, który na zawsze zapisał się na kartach historii tego sportu), otrzymujemy dwie przegadane, znacznie bardziej kameralne i zniuansowane sekwencje. Tylko chwilami burzy to dynamikę, a tak to nieustannie wzbudza podziw: w filmie wyścigowym rozmowy, w jakiś sposób, podtrzymują filmowe fajerwerki. Wychodzi więc na to, że Ferrari to (może nawet i nieświadoma?) żonglerka zarówno filmowym montażem, jak i stylem. Spotykają się tutaj dwa światy i tym samym otrzymujemy dramat rodzinny ze sporą domieszką sportu.
To film, którego dwie części wrażliwości spotykają się na przeciwnych antypodach. Raz dostajemy szczegółową sekwencję wypadku wyścigowego, aby za chwilę zobaczyć klnącą Penélope Cruz w swojej słodko-gorzkiej roli (bardziej to właśnie ten drugi człon tutaj wybrzmiewa), gdzieś lawirującą między weltschmerzem a krótkimi chwilami, kiedy żona Ferrariego przypomina sobie, czym tak naprawdę jest (lub niegdyś było) zakochanie. Kameralne kino o prawdziwej miłości zniszczonej przez czynniki zewnętrze czy sportowy film z prawdziwego zdarzenia, w którym liczy się wyścig i pierwsze miejsce na podium? Mann nie daje jednoznacznej odpowiedzi; bazując na biografii Enza, on po prostu proponuje swoją wizję wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat.