search
REKLAMA
Nowości kinowe

Epicentrum

Jakub Piwoński

10 sierpnia 2014

REKLAMA

128823918

Amerykanie znają się na tornadach jak mało kto. W USA, a ściślej na obszarze rozciągającym się przez kilka Stanów, umownie zwanym Aleją Tornad, rocznie notuje się najwięcej przypadków występowania tych śmiercionośnych pogodowych zjawisk, a co za tym idzie, to właśnie naród amerykański w swej historii został skutkami tych ataków najbardziej dotknięty. Wchodzące do kin katastroficzne widowisko pt. „Epicentrum” oparte jest zatem na istotnym i głęboko zakorzenionym strachu. Strachu przed nieokrzesanymi siłami natury, które zaatakować mogą w każdej chwili, czyniąc swym zasięgiem kolosalne zniszczenia.

Wielkie tornado nawiedziło już jednak kina znacznie wcześniej. I nie mam tu bynajmniej na myśli ubiegłorocznego, B-klasowego hitu „Sharkando”, nakręconego przecież z dużym przymrużeniem oka. W 1996 roku swoją premierę miał „Twister” – widowisko, które wspominam z ogromną dozą sentymentu. Choć twórcy „Epicentrum” wyraźnie się do tego filmu odwołują – począwszy od konstrukcji fabularnej, przez bohaterów, na lokowaniu produktów Nikona skończywszy – to jednak w starciu ze swym duchowym poprzednikiem nie mają najmniejszych szans. Tak się składa, że przed udaniem się do kina na „Epicentrum”, przypomniałem sobie obraz Jana De Bonta, przez co wiem, w czym kryje się różnica.

785355703303158339

Owszem, ponownie mamy okazję do śledzenia losów grupki naukowców, zajmujących się ściganiem tornad. Tym razem jednak wyposażeni zostali w sprzęt najnowszej technologii (co w żaden sposób nie wpływa na ich nieporadność). Z kolei główna bohaterka (Sarah Wayne Callies) jak żywo przypomina nam profil osobowościowy bohaterki granej przez Helen Hunt. Przebieg katastrofy jest typowy. Ludzie wciągani są przez powietrzne trąby, podobnie ma się sprawa z ciężarówkami. Zniszczeniom nie ma końca. Trwa walka z czasem, w której rozchodzi się o jak najszybsze zlokalizowanie kolejnego tornada. A sceny z udziałem tych powietrznych kolumn, nakręcone zostały z odpowiednim (choć nie powalającym) rozmachem. Efekt autentyczności podkreślony został ponadto wykorzystaniem stylistyki found footage.

W czym tkwi zatem główny problem „Epicentrum”? Otóż w ogólnym podejściu do tornada, jako zagrożenia płynącego z natury. Nie ulega najmniejszych wątpliwości, że to pogodowe zjawisko stanowi jedynie efektowne narzędzie do tego, by uraczyć widownie spektakularną akcją. I nie ulega także wątpliwości to, że w „Twisterze” trąby powietrzne pełniły dokładnie tą samą rolę – wszak film ten jest jawnym spadkobiercą Kina Nowej Przygody. W filmie z 96 roku ukazane były one jednak z odpowiednim dla nich majestatem, pieczołowitością i przede wszystkim respektem. I nie chodzi mi tylko o to, że film poniekąd antropomorfizował tornada, a naukowcy rozpoznawali je według nadanych im uprzednio imion (co z resztą jest normalną praktyką w tym fachu). Mówiąc o majestacie, mam bowiem głównie na myśli to, w jaki sposób przygotowywano widza do tego co za chwilę zobaczy, odpowiednio stopniując napięcie. Powiewająca firana w oknie i kręcące się wiatraki, zapowiadały nadejście niebezpieczeństwa. Gdy już się pojawiło, stosowna tonacja muzyki pomagała w zrozumieniu tego, z jak wielką siłą mamy do czynienia. Z kolei determinacja bohaterów i potrzeba rzucenia wyzwania naturze, była podstawowym motorem napędowym narracji. Większy nacisk położono zatem na przygodę niżeli katastrofę.

maxresdefault

W „Epicentrum” pojęcie stopniowania napięcie nie istnieje, a motywacja bohaterów spłaszczona zostaje do realizacji chorych ambicji oraz potrzeby ratowania bliskich osób. Film otwiera przydługawy, bo prawie półgodzinny prolog, w którym nakreślona zostaje charakterystyka głównych postaci. Allison tęskni za swoją pięcioletnią córką, Pete chce za wszelką cenę sfilmować jakieś tornado, Gary ma kiepski kontakt ze starszym synem, który z kolei jest w trakcie przeżywania typowych dla nastolatka, miłosnych dylematów. W momencie gdy na ekranie w końcu pojawia się powietrzna trąba, widz na powrót zdaje sobie sprawę z tego, iż wykupił bilet na film katastroficzny. Losy bohaterów są jednak kompletnie nieabsorbujące i stanowią podstawowy element ckliwej, pełnej patosu dramaturgii. Logiki przyświecającej bohaterom stojącym na wprost zbliżającej się w ich kierunku trąby powietrznej i nieprzerwanie kręcących film także zrozumieć nie potrafię.

Żenująco niski poziom dramaturgii dopełniony został jeszcze płynącym z filmu przesłaniem. Według niego, kruchość naszego losu nie pozwala planować przyszłości, gdyż w każdej chwili może przyjść tornado, które wciągnie nas bez reszty. I nie było by nic złego w tym, że film katastroficzny przywdziewa ostrzegawczą rolę, gdyby nie pretensjonalny sposób, z jakim próbuje się o zagrożeniu powiedzieć i dobór narracyjnych środków, jakie się do tego wykorzystuje. W tle obowiązkowo powiewać musi amerykańska flaga, a dla dopełnienia atmosfery podniosłości brakowało tylko przemówienia prezydenta. Nie ma tym jednak miejsca na bezkompromisową fascynację naturą, wobec której siły wciąż pozostajemy bezsilni.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA