search
REKLAMA
Berlinale 2024

EMPIRE. Francuskie Star Wars [RECENZJA]

Dumont po prostu nie się hamuje i wrzuca do „Empire” każdy – nawet najbardziej szalony oraz niekoniecznie udany – pomysł, jaki przyjdzie mu do głowy.

Tomasz Raczkowski

20 lutego 2024

REKLAMA

Star Wars jako marka gwarantuje określony typ rozrywki. Można się spierać, czy jedna produkcja jest lepsza czy gorsza (zazwyczaj to drugie), ale zapewniają one rozrywkę, po którą można sięgać z dużym przekonaniem co do konwencji przyjętej przez twórców. Na drugim biegunie pod tym względem znajduje się Bruno Dumont, reżyser na obecnym etapie swojej kariery niemal całkowicie nieprzewidywalny, w którego filmografii znajdują się powolne psychologiczne dramaty, metafizyczne traktaty i slapstickowe groteski. Dumonta stać na każdą woltę stylistyczną i każdy temat. Dowodem tego jest jego najnowszy film, czyli pokazywane w konkursie głównym Berlinale Empire, będące… arthouse’ową wersją Gwiezdnych wojen właśnie.

Jeśli myślicie, że przesadzam, rzućcie okiem na fotosy z filmu – Dumont odpalił pełnoskalowe science fiction ze spektakularnymi projektami kosmicznych krążowników, a nawet mieczami świetlnymi, których używają bohaterowie. To wszystko zaś wrzucone w znajomą dla osób śledzących twórczość Francuza prowincjonalną scenerię nadmorskiej wioski zamieszkiwaną przez społeczność obdarzonych szczególnymi fizjonomiami naturszczyków. A taka stylizacja to nie koniec, Dumont używa bowiem struktury space opery do opowiedzenia o starciu fundamentalnych sił dobra z esencją zła, frakcji tak archetypowych i symbolicznych, że nazwane zostały odpowiednio 1 i 0. W centrum kosmicznej intrygi znajduje się zaś dziecko, Antychryst, który przychodzi na świat w niepozornym domu rybaka. Jego pojawienie się katalizuje konflikt zakamuflowanych w dumontowskiej mikrospołeczności agentów dobra i zła, zmierzając do jedynej w swojej rodzaju Bitwy o Ziemię czy też jak kto woli – Apokalipsy.

Empire zaczyna się tak, jakby po wycieczkach w opary absurdu (Martwe wody, Jeanette) Dumont powrócił do korzeni, czyli mało ekspresyjnych filmowych traktatów – długie ujęcia wydm i mieszkańców nadmorskiej miejscowości chodzących między domami, wszechobecny brud i niepokojąco powykrzywiane twarze. Film szybko jednak wykonuje zakręt odsłaniający – w sposób niezwykle spektakularny – jego fantastyczne oblicze, od tej pory aż do widowiskowego finału łącząc surową estetykę społecznej obserwacji z przesadzonym sztafażem SF. Mamy tu więc zarówno egzystencjalnie nasycone dialogi ubrudzonych kurzem i smarem proletariuszy, jak i fruwające katedry. Wygląda to trochę tak, jakby Burno Dumont skompilował wszystkie swoje filmy – neomodernistyczne kontemplacje i prowokacyjną metafizykę z pierwszego etapu twórczości i slapstickowy czarny humor, i ostentacyjne ornamenty gatunkowe z ostatniej dekady – i wrzucił razem do jednego kotła inspirowanego Star Wars, ale też chociażby Diuną. Efekt jest dokładnie taki, jak to brzmi – abstrakcyjny i zamierzenie lub niezamierzenie komiczny.

Miejscami można się zastanawiać, czy Dumont nie testuje granic cierpliwości widzów, komisji festiwalowych i producentów, sprawdzając, jak daleko może się posunąć, by ktoś powiedział mu „stop!” i zdemaskował, że Francuz robi kino po prostu celowo słabe. Równocześnie jednak z seansu Empire można czerpać perwersyjną przyjemność, patrząc, jak Dumont „wrabia” wysublimowanych festiwalowych koneserów w oglądanie czegoś, co mogłoby równie dobrze być amatorskim, niskobudżetowym passion projektem na YouTube. Jak przystało na tego typu produkcje, Dumont tworzy obsadę z przemieszania profesjonalnych aktorów, niekiedy wręcz gwiazd jak Fabrice Luchini czy Anamaria Vartolomei, oraz naturszczyków, których angażowanie w prominentnych rolach wciąż stanowi jego autorską sygnaturę. Z kolei, jako że realizuje widowisko science fiction, wprowadza też elementy budowania uniwersum, bo tak chyba należy odbierać epizodyczne występy duetu policjantów z Małego Quinquina. Można powiedzieć, że Dumont po prostu nie hamuje się i wrzuca do Empirekażdy – nawet najbardziej szalony oraz niekoniecznie udany – pomysł, jaki przyjdzie mu do głowy. I chociażby pod tym względem jest to film zasługujący na uznanie, bo z jednej strony przebija bańkę arthouse’owej pretensji, z drugiej zaś jest dziełem reżysera fundamentalnie wiernego swojej intuicji – nawet jeśli nie jest to intuicja prowadząca go ku arcydziełom.

Jeśli od nowego filmu Bruno Dumonta będzie się oczekiwać pogłębionego psychologicznie kina kontemplacji, Empire będzie srogim zawodem – zbyt dużo tu pastiszu i abstrakcyjnych pomysłów, a także z premedytacją przesadzonej symboliki. Jeśli będzie się oczekiwać sprawnej komedii wyśmiewającej czy to kino artystyczne, czy to widowiska SF, Empire będzie srogim zawodem – zbyt dużo tu sucharów i scen, które starają się bawić raczej reżysera, który uświadomił sobie, że wolno mu wszystko, niż widza. Jeśli od Empire oczekiwać widowiska o starciu galaktycznych sił – Empire to koniec końców jednak nakręcony za umiarkowane pieniądze film rozgrywający się w 90% w nadmorskiej wiosce. Zawodząc wszystkich, Dumont dekonstruuje jednak i space opery, i ambitny arthouse, podtykając nam pod nos wniosek, że Star Wars i Białą wstążkę nie dzieli wcale tak wiele.

Empire to tour de force i poniekąd kwintesencja aktualnej fazy twórczości Bruno Dumonta – film bezczelny, dziwaczny, który tylko w przypływie dobrego humoru można nazwać sumiennie udanym. Jednak być może twórca Flandrii niespodziewanie zajął we współczesnej europejskiej kinematografii pozycję, której ta kinematografia potrzebowała, ale o tym nie wiedziała. Bo dobrze mieć takiego szaleńca, który przeplecie festiwalowy line-up złożony z poważnych dramatów o azjatyckich rodzinach i egzystencjalnych rozterkach europejskiej klasy średniej swawolnym widowiskiem o kosmicznej wojnie z plebejskim podbrzuszem.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA