EGZORCYZM. Wypędzając demony schematów [RECENZJA]
Problem z filmem Joshuy Johna Millera polega na tym, że nie ma on szansy na sukces. Są ku temu dwa powody – wbrew ogólnej opinii to nie jest kontynuacja Egzorcysty papieża i to nie jest do końca horror, chociaż elementy horroru posiada. To bardziej (meta)fora, naprawdę nietypowa, bawiąca się schematami, komentarzem wobec kina rozprawa nad dysfunkcyjnym działaniem nałogów, przepracowywania traum. Nie dziwię się, że widzom i krytykom nie do końca się podoba. Ja jednak bawiłem się naprawdę dobrze.
Egzorcyzm z Russellem Crowe’em to naprawdę coś innego – nie jest to niestety rzecz rewolucyjna, bo popełniono tu jednak za dużo skuch na poziomie realizacji i poprowadzenia tej historii. Jednak samo założenie i metazabawa były świetne. Miller dokonał niebezpiecznego skoku na główkę i z pewnością się potłucze. Krytycy go zjadają, pierwsi widzowie również. Znalazł jednak admiratora takiego konceptualnego szaleństwa w mojej osobie. Tak, sporo tu się nie zgadza, niektóre wątki są zbyt powierzchowne, wiele elementów wydaje się dosyć płaskim komentarzem wobec mechanizmów i mitów dotyczących ponurych legend roztaczanych wokół takich produkcji jak Omen czy Egzorcysta. Bo to jest poniekąd punkt wyjścia filmu z Russellem Crowe’em – mamy tu zniszczonego, starego gwiazdora kina akcji, który wraca do grania po odwyku i stracie żony. Aktor dostaje rolę w dużej produkcji oscylującej wobec utartego motywu opętania. Mężczyzna ma zagrać księdza egzorcystę. I tu się zaczynają dziać ciekawe, nieoczywiste rzeczy. Nie dostajemy bowiem jednoznacznych odpowiedzi na wszystkie postawione pytania, a elementy zacierania się granic między metafizyką a psychiką są naprawdę umowne i finalnie pozostają kwestią interpretacji odbiorcy. Bo z jednej strony mamy banał – Anthony wchodzi głęboko w rolę, finalnie opętuje go demon. Schemat. Z drugiej strony może być to wszystko wytwór zmęczonego alkoholizmem, traumami umysłu, który uruchamia fatalne wspomnienie związane z molestowaniem przez księdza w dzieciństwie. Gdzie jest prawda?
Ja wybieram drugą interpretację. Kto wie? Może sam nadbudowuję i dodaję tej produkcji czegoś, czego ona nie ma. Porozrzucane tu i ówdzie okruszki (scena z piciem whiskey, ostatnia scena) wydają się mnie skłaniać ku mojej ścieżce rozumienia Egzorcyzmu. Dlatego dla mnie to absolutnie nieszablonowy i balansujący na granicy psychologicznego kina horror, w którym anturaż, jump scare’y i wszystkie te wyświechtane tricki są tylko płaszczem i zasłoną do opowiedzenia czegoś więcej. Nawet w tej mierze dostajemy całkiem sporo strachu (mam świadomość jednak, że na koneserach gatunku nie zrobią one wrażenia), jeszcze więcej jest jednak przemyśleń na temat przepracowywania traumy, uzależnienia, odbudowywania zniszczonej rodziny i relacji z córką. Sprawniejszy reżyser zrobiłby to może lepiej, niemniej sam koncept zasługuje na moją aprobatę.
Dawno nie widziałem takiej ciekawej konceptualnie matrioszki i tak pomysłowego horroru, w którym tak sporo się nie udało, a jednocześnie tyle wyszło. Paradoks. Szkoda, że większość widzów wyjdzie z kina rozczarowana, bo niestety w niektórych elementach film stanął pośrodku i ostatecznie nie przekroczył siebie. Ma wady, bo tempo jest tu nierówne, widać, że niektóre wątki są potraktowane po macoszemu i momentami kuleje montaż. Całość jest jednak o wiele głębsza, niż się wydaje, trzyma za gardło cały czas, bawi się schematem i jednocześnie ucieka przed nim. Crowe jest dla mnie rewelacyjny – dokładnie tak zmęczony, pobity przez życie, nabrzmiały, jak powinien być. W tych momentach, kiedy potrzeba intensywności, charyzmy, to ją dostarcza. Nie jest to najwybitniejsza, najbardziej kipiąca charyzmą rola w jego życiu. Taka jednak miała być, aby wychwycić ten komentarz, który ja dostrzegłem.