EGZORCYSTA PAPIEŻA. Ksiądz na robocie [RECENZJA]
Szkoda, że twórcy Egzorcysty papieża nie zdecydowali, by rozpocząć film od zdania, że to „historia oparta na faktach”. Wtedy od razu wiedzielibyśmy, że mamy do czynienia z autentyczną farsą. Gabriele Amorth (Russell Crowe) istniał jednak naprawdę i aż do śmierci w 2016 roku pełnił funkcję watykańskiego egzorcysty. Dobra fucha. Amorth to autorytet wśród duchownych, ma dostęp do najtajniejszych archiwów Stolicy Apostolskiej, wysyłany jest do szczególnie trudnych przypadków opętań, darzony jest nieudawaną przyjaźnią i nieograniczonym zaufaniem przez papieża (Franco Nero). Amorth wie, że jak ktoś ma z nim problemy, to ląduje na dywaniku następcy świętego Piotra.
Gdy do biskupa Rzymu dochodzą pogłoski o potrzebującym pomocy chłopcu w owianym złą sławie opactwie w Hiszpanii, od razu wysyła tam z misją swojego najlepszego egzorcystę. Jego wizyty nie spodziewa się niewierząca matka nastolatka ani okoliczny ksiądz, ojciec Esquibel (Daniel Zovatto). Tak naprawdę mniejsza o fabularny szkielet i, przepraszam, „motywacje bohaterów”. Egzorcysta papieża to w prawie całej rozciągłości ćwiczenie z gatunków kina grozy. Nawiedzony dom-opactwo, z sekretnymi przejściami, mrocznymi podziemiami, pomieszczeniami, w każdym oczywiście musi być lustro. Czy wspomniałem o skrzypiących schodach i ujęciach na gwałtownie otwierane oczy? Tak, są skrzypiące schody, są złowieszcze oczy. Opętany chłopak to bestia o zdeformowanej, pokaleczonej twarzy, o niskim, gardłowym głosie i z uśmiechem wyrzucający z siebie potok przekleństw i sprośności. To aż nadto znany i lubiany wizerunek demona. Egzorcysta papieża ma również aspekt historyczno-przygodowy. Trochę Indiana Jones, trochę Mumia, z purpurową posypką o smaku hiszpańskiej inkwizycji.
Dużo grzybów w barszczu z proszku. Dostarczałoby to znacznie więcej frajdy, gdyby reżyser Julius Avery nie traktował tej historii aż tak śmiertelnie poważnie. Patetyczny balonik pompowany jest raczej niezdarnie i na kilka sposobów. Rodzinna tragedia opętanego chłopaka i samochodowy wypadek, w którym stracił ojca. Odprawiane egzorcyzmy nie mają leczyć osobistych ran, ale mają również uzdrowić cały katolicki kościół: od maluczkich po watykańskich decydentów. Gabriele’a Amortha również dręczą demony z wojennej przeszłości i wyrzuty sumienia po jednej źle podjętej decyzji. Egzorcysta papieża ma być niestety czymś więcej niż horrorem, ale również doświadczeniem duchowym i propozycją na medytację. Niepotrzebnie, bo potrafi też być prostolinijnym straszakiem i traktować siebie odrobinę mniej poważnie.
Tę lekkość i nieoczekiwany humor wnosi Amorth. W mniejszym nawet stopniu za sprawą ciętych ripost i zaczepnych odzywek, ale dzięki interesującej postawie i niestandardowej pogodzie ducha. Egzorcysta Crowe’a nie jest bowiem zamyślonym ponurakiem, ale osobą stawiającą na konkret i działanie, bez owijania w bawełnę. Do każdego wezwania podchodzi bez jakiegokolwiek strachu, z planem i kuferkiem z narzędziami. Wieloletnie doświadczenie sprawiło, że swoje powołanie traktuje czysto technicznie i zdroworozsądkowo. To hydraulik albo mechanik naprawiający tę samą awarię po raz setny, a nie duchowny mocujący się z nadprzyrodzonymi Siłami Ciemności.
Niestety najczęściej dochodzi do spięć między intencjami reżysera a odtwórcą głównej roli. Ten pierwszy konsekwentnie zagłębia się w kino klasy C z ambicjami, a ten drugi wie, że to tak naprawdę kino klasy C, któremu jakiekolwiek ambicje nie służą. Wydaje się, że dopiero w ostatnim akcie udało się tej dwójce osiągnąć porozumienie. Wtedy jest naprawdę krwawo, demoniczna zagadka równa do kuriozalnych rozmiarów objawień prozy Dana Browna, kościotrupy robią za najlepszy entourage i wszyscy nagle zaczynają się doskonale bawić. Przez przypadek i na szczęście Egzorcysta papieża okazuje się lepszym filmem kumpelskim niż satanistycznym horrorem.