DZIEWCZYNA I KOSMONAUTA. Kosmiczny niewypał polskiego Netflixa [RECENZJA]
Serial Bartka Prokopowicza Dziewczyna i kosmonauta zapowiadał się jako prawdziwa petarda nie tylko z doborową obsadą i imponującym jak na polskie realia budżetem, ale przede wszystkim świeżą, a dotychczas obcą rodzimym produkcjom, koncepcją fabularną opartą przede wszystkim na… kosmosie. Cóż, jeśli do seansu nowości Netflixa podobnie do mnie przymierzaliście się z nadzieją na otrzymanie pełnego napięcia, solidnego serialu SF to jak najszybciej radzę wam zmienić plany. Oprócz na wskroś steatralizowanego romansidła, kilku ładnych ujęć i dopracowanej scenografii, które przez całe 6 odcinków starają się nam wynagrodzić opłakany stan scenariusza, nie dostaniecie tu nic więcej.
30 lat we śnie
Nawet jeśli po obejrzeniu pierwszych trzymających w niepewności scenach szykowaliśmy się na oryginalną, przełomową na polskim małym ekranie opowieść, twórcy jak najszybciej wyprowadzają nas z tego błędu, całe swoje starania pokładając w narracji głównego wątku romantycznego, bo do tego sprowadza się w ostateczności fabuła produkcji. Dwójka pilotów F-16 Niko (Jędrzej Hycnar) i Bogdan (Jakub Sasak/Andrzej Chyra) to jedynie pozornie oddani i lojalni przyjaciele. Kiedy w grę wchodzą uczucia do tej samej dziewczyny, cała ich dotychczasowa męska solidarność idzie w zapomnienie, a liczy się tylko to, kto dopnie swego i zdobędzie Martę (Vanessa Aleksander/Magdalena Cielecka) dla siebie. Ta z kolei nie ma nic przeciwko zwodzeniu obu mężczyzn – ma jednak świadomość, iż wkrótce będzie musiała podjąć decyzję, który z nich zostanie jej wybrankiem na dłużej. Oliwy do ognia dolewa fakt, iż oprócz rywalizacji o serce Marty mężczyźni walczą między sobą o udział w projekcie, w ramach którego jeden z nich poleci w kosmos. Już w pierwszych minutach dowiadujemy się, iż owym szczęśliwcem okazał się Niko, szczęśliwcem z przymrużeniem oka, gdyż jego misja zakończyła się tragicznie – pilot został zahibernowany na 30 lat, podczas gdy ukochana i bliscy byli przekonani, że nie żyje. Przenosimy się więc do roku 2052, kiedy chłopak niespodziewanie wybudza się z letargu, a 50-kilkuletnia Marta porzuca całe dotychczasowe życie, by z powrotem zobaczyć się z pochowanym we wspomnieniach sprzed lat kosmonautą.
Science fiction, ale tylko na papierze
Gdyby z serialu wyrwać całą koncepcję kosmiczną, jaka summa summarum jedynie ośmiesza twórców, którzy swoją pracę podpisują mianem science fiction, główne zamierzenie produkcji nie uległoby turbulencji. Od samego początku uświadamiamy sobie bowiem, co tak naprawdę dostaniemy – tani melodramat, podszyty ładnymi obrazkami, ładnymi twarzami i naprawdę robiącymi wrażenie efektami specjalnymi, chociażby w wyjątkowo dobrze zrealizowanych scenach w powietrzu. Nic ze wspomnianych plusów nie przyćmiewa jednak żenującej wymowy scenariusza, który dostarcza nam mnóstwa okazji do gęsiej skórki. Trójkąt miłosny głównych bohaterów to jedno z najbardziej nierealnych przedstawień uczuciowych, jakie zobaczycie w polskich produkcjach ostatnich lat. Napisani na wskroś stereotypowo i przewidywalnie bohaterowie nie reprezentują sobą niczego odkrywczego, a zarazem czegokolwiek realnego i godnego uwierzenia – ich postacie nie ewoluują, oceniamy je przez pryzmat schematów i kwadratowych, nieraz płaskich i uwłaczająco uprzedmiotawiających dialogów. Scenariusz Dziewczyny i kosmonauty to bowiem sam wierzchołek góry lodowej niewykorzystanego potencjału historii. Rozpoczyna się z nadzieją i rozmachem, a im dalej wlazł, tym bardziej traktuje się ją po macoszemu i bez jakichkolwiek zaskoczeń, kończy się zaś jednym z najgłupszych i śmiechu wartych zabiegów, na jakie mogliśmy liczyć. A co boli w tym wszystkim najbardziej, to absurdalna niekonsekwencja działań, jakie dostajemy w finale w porównaniu z intencjami i pragnieniami Marty, jakie wmawiano nam przez wszystkie sześć odcinków. Ale co tam, niech zatriumfuje zaskoczenie – szkoda, że tak groteskowe i kompletnie niewytłumaczalne.
Romans na miarę współczesności?
Ni to romans, ni to fantastyka, a już szczególnie bawi nazywanie Dziewczyny i kosmonauty science fiction. Twórcy na siłę starają się czerpać inspirację z zagranicznych hitów, jednak wychodzi im to gorzej niż źle – na samą myśl o absolutnie zaprzepaszczonym, niepotrzebnym wątku postaci Grzegorza Damięckiego, brutala, którym młoda partnerka opiekuje się jako schorowanym seniorem podłączonym do maszyny rodem z Gwiezdnych wojen, przypominam sobie, co tak naprawdę poszło tutaj nie tak. W skrócie – wszystko, w czym twórcy próbowali być oryginalni, przykryto tym, co może nie pachnie już nowością, ale z pewnością jeszcze się zużyje, bo o sukcesie komercyjnym Dziewczyny i kosmonauty jestem pewna w stu procentach. Zachęcająca kampania promocyjna oparta na motywie świata przedstawionego, w którym za człowieka wszystko właściwie robi maszyna, a technologia przejęła kontrolę nad praktycznie każdą dziedziną życia, jest dla nas swoistą nowinką, której użytkownicy Netflixa nie będą chcieli przegapić. Czy warto jednak poświęcać 6 godzin na melodramatyczną papkę zmielonych po tysiąckroć komunałów, które słyszeliśmy, widzieliśmy i z których śmialiśmy się już tyle razy wcześniej? Dziewczyna i kosmonauta to faktycznie kosmiczna porażka i kolejny tytuł polskiego Netflixa, który ze sporej ilości obiecujących zapowiedzi i wielkiego przedpremierowego halo zostawia nas z poczuciem niedosytu, ale i poniekąd wstydu za kolejną niewykorzystaną szansę na stworzenie czegoś wartego zachodu.
Oparty na harlekinach melodramat, na który jedynie prowizorycznie narzucono osłonkę kosmosu i technologicznych bajerów, nie jest bowiem waszym wymarzonym sposobem na spędzenie wolnego czasu. I zdecydowanie nie zachęcam do powiedzenia tej tezie: sprawdzam.