Film oceniam w oderwaniu od literackiego pierwowzoru, którego nie znam. Poszedłem, zobaczyłem, napisałem. A oto zalety filmu: 1) aktorstwo, 2) ładne zdjęcia.
Ad 1) Dotyczy głównej bohaterki opowieści. W postać Val wcieliła się Belen Fabra, aktorka seksowna inaczej. Nie jest piękna, nie jest też brzydka. Jest po prostu… europejska. Ot, taka wieczna hippiska, na swój sposób atrakcyjna. Jej interpretacja postaci Val przypadła mi do gustu i oceniam ją wysoko.
Ad 2) Akty miłosne są ładnie sfotografowane, momentami wręcz… magicznie. Niestety skażone są całą galerią przemykających w poszczególnych kadrach niechlujnych postaci mężczyzn, zarośniętych, brzuchatych, zaniedbanych, miotających bluzgi i wciągających kokę zasmarkanymi nosami. Niemniej ta skaza na estetyce filmu czyni go jeszcze bardziej… europejskim. To na wskroś europejski film dla na wskroś europejskiego widza, co dla jednych będzie wadą, dla innych zaletą. Dla mnie jest to wadą i zaletą równocześnie. Wadą są w.w. względy estetyczne, zaletą: bezkompromisowość na arenie seksualnej. Seks jest tu pokazany, a nie zasygnalizowany, co w filmie, w którym motywem przewodnim jest głównie seks, należy uznać za (kolejną) zaletę.
A oto wady filmu: 1) dialogi, 2) brak emocji.
Ad 1) Dialogi są płytkie i pretekstowe, tak jakby pojawiały się w filmie tylko dlatego, że scenarzysta uznał, że w pewnych scenach aktorzy powinni po prostu coś powiedzieć. Wygląda to tak, jakby postacie w tej historii cierpiały na chroniczny brak umiejętności wyrażania uczuć słowem mówionym. Złość wykrzyczana przez bohaterów filmu jest sztuczna, podobnie inne uczucia. Ja wiem, że film to przede wszystkim obraz, ale wiem też, że samym obrazem nie da się wyrazić wszystkiego. Do tego potrzebny jest dialog. A najlepiej dobry dialog, jakiego tutaj brak.
Ad 2) Na całą historię patrzymy bez cienia emocji, co jest największą wadą filmu. Kiedy bohaterka płacze – nie rusza nas to, kiedy mówi, że kocha – mamy to gdzieś. Najgorsze jest jednak to, że z filmu nic nie wynika. Finał potwierdza jedynie tezę, jaką przytoczyłem na początku: że na obecnym etapie ewolucji zaczęliśmy postrzegać rzeczywistość tylko i wyłącznie przez pryzmat siebie. Odkrycie prawdziwego „ja” dla bohaterki filmu znaczy dokładnie tyle co: nadal nie liczyć się z innymi. W kontekście w.w. takie zakończenie jest oczywiście całkiem logiczne. Niemniej, czy patrząc na ekran, na pewno chcemy oglądać… samych siebie?
Tekst z archiwum film.org.pl (17.04.2009).