DZIEŃ ZERO. Ameryka uwielbia teorie spiskowe [RECENZJA]

To czysta przyjemność oglądać Roberta De Niro w roli byłego prezydenta, któremu przychodzi zmierzyć się z największym atakiem terrorystycznym, jakiego USA kiedykolwiek doświadczyło. Na szczęście tak jest, ponieważ Dzień zero wydaje się nieco wymuszoną i zbyt sztampową odpowiedzią na obecną sytuację polityczną w Stanach Zjednoczonych. Serial ogląda się bardzo dobrze, bo został sugestywnie zrealizowany. Brak mu jednak nowatorstwa. Cyberatak, wykorzystanie wątku rosyjskiego i ukraińskiego, gra szpiegów, walka o polityczne wpływy czy też komisja śledcza, której przewodzi De Niro – to wszystko jednak znamy. Znamy ten amerykański klimat fabuły, która dzieje się na szczytach władzy, a prezydent jest jednym z głównych bohaterów lub głównym bohaterem. Żadna inna kinematografia nie czci w ten sposób najwyższego urzędu w państwie, niemal jakby to była monarchia, a przecież USA są państwem demokratycznym. Czy jednak na pewno? I to jest najciekawsze pytanie postawione przez Dzień zero, a nie pomysły na zniszczenie USA za pomocą ataków na infrastrukturę informatyczną.
Przyznaję, że nigdy nie wyobrażałem sobie Roberta De Niro w roli prezydenta USA. A nawet nie wierzyłem, że jest do tego aktorsko zdolny i obroni się przed patosem tego urzędu, który tak buńczucznie wyziera z przeróżnych amerykańskich produkcji traktujących o końcu świata. Dzień zero nie opowiada o jakimś globalnym Armagedonie, lecz o ataku na Stany Zjednoczone, który dla Amerykanów jest prawdziwym końcem świata. Tak jest ukształtowana patriotyczna świadomość obywateli USA, że traktują mocarstwowość swojego państwa jako część swojej mentalności obywatelskiej. A kiedy państwo jest zagrożone, wszystko się kończy, kończy się przede wszystkim pewna wizja rzeczywistości, której amerykański sen nie spełnił. Obecnie Amerykanie mają coraz większą świadomość, że ta mocarstwowość im gdzieś umyka, a Donald Trump ma ją im przywrócić bardzo realnie, namacalnie, w prozaicznym życiu. Oczywiście Dzień zero nie wspomina o obecnym prezydencie USA. Da się jednak wyczuć w linii fabularnej tę atmosferę niepewności, z jednej strony co do globalnej przyszłości Stanów, a z drugiej tego, co się kryje wewnątrz. Celnie twórcy serialu założyli, że zagrożenie wcale nie musi przyjść ze strony Rosji, chociaż z pewnością owa by USA nie pomogła. Zagrożenie może czaić się wewnątrz, i to wcale nie od czasów, gdy Trump został po raz pierwszy prezydentem. On był tylko poślednim efektem, taką wprawką przed kolejnym rozdziałem degradacji państwowości amerykańskiej. Co ciekawe, teraz paradoksalnie Trump ma szansę USA wyciągnąć z tego szamba, w które wpadło, a raczej wpadało przez całe dziesiątki lat. Nie będzie to jednak ani miłe, ani pozytywne dla reszty świata. I to jest realne zagrożenie.
Tak więc Dzień zero snuje intrygę dość ciekawe, jednak bazuje na niezbyt oryginalnych elementach. Czasem odnosi się wrażenie, że cała fabuła rozgrywa się na tak wysokich szczytach władzy, że to ich napuszenie jest aż męczące. W tym dość mało efektownym estetycznie świecie przedstawionym na szczęście jest De Niro, za to otaczają go dość nudne, białe kołnierzyki. Najnudniejszym wątkiem jest komisja śledcza sprawdzająca komisję śledczą oraz prezentacja walki o słupki wyborcze. Psuje to klimat zagrożenia kolejnym atakiem w ramach „Dnia Zero”, odciąga uwagę widza od sensacyjności historii. Nawet jeśli jest ona przewidywalna, to serial jest tak sprawnie zrealizowany, że nie można doczekać się finału, bo może akurat coś się zmieni, nastąpi jakiś szalony twist. Tego akurat nie zdradzę, bo zepsułbym przede wszystkim znakomitą rolę Roberta De Niro. To dla niego ogląda się ten serial, a po aktorskich wyczynach z rolami dziadków, słynny z Taksówkarza aktor nareszcie znalazł dla siebie miejsce w wymagającej dramatycznie produkcji.
Ameryka uwielbia teorie spiskowe, ale polskie społeczeństwo również. Z pewnością dzięki serialowi Dzień zero warto sobie ponownie uświadomić, że doszliśmy już do takiego etapu rozwoju cywilizacji, że to wcale nie bombowe ataki terrorystyczne będą dla państw największym zagrożeniem, lecz sprytne, informatyczne – że tak to ujmę – katalizowanie chaosu w społeczeństwach. Wystarczy już teraz zabrać nam elektryczność, zablokować konta, rozwalić infrastrukturę transportową i informacyjną, żebyśmy zwrócili się nie tylko przeciwko sobie, ale spełnili również główny cel terrorystów, czyli sprzeciwili się władzy, która nie chce nas ochronić. I ten sprzeciw społeczny oraz rolę władzy w mądrym utrzymywaniu porządku między ludźmi serial Dzień zero pokazał zaskakująco dobrze. Ogólnie więc nie jest tak źle, powiedzmy, że na 6 w skali do 10, tyle że niekiedy męczy ta sztampowość oraz zbyt rozciągnięte wątki polityczne. Na uwagę zasługuje jeszcze pewien szczegół w zachowaniu George’a Mullena. Kto wie czy nie może on zaważyć na całej intrydze. Wymagał on od De Niro nie lada umiejętności aktorskich. Przywiódł mi na myśl ciekawe skojarzenia, a nawet nadzieje, że serial potoczy się inaczej. Sprawdźcie jak.