Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Guy Ritchie najlepiej czuje się w fabułach traktujących o angielskim półświatku. Zadebiutował, bardzo dobrymi „Porachunkami” (przy okazji odkrywając dla świata kina Jasona Stathama, współcześnie kojarzonego głównie z filmami akcji) i ugruntował swoją pozycję świetnym „Przekrętem”. Później bywało różnie – raz lepiej („Sherlock Holmes”), raz gorzej („Król Artur: Legenda miecza”). Zdarzyło mu się też romansować z Disneyem (aktorski „Aladyn”). Jednak wciąż ciągnęło go do tematyki, od której zaczął i w której czuje się jak ryba w wodzie. W 2019 roku wrócił więc na znajomy teren i zrealizował „Dżentelmenów”.
Z początku historia wydaje się nieco rwana i chaotyczna. Poznajemy kolejnych bohaterów, ale trudno się połapać, kto jest kim. Tym bardziej, że zamiast klasycznej narracji, fabuła została przedstawiona jako opowieść szemranego reportera Fletchera, w którego wciela się znakomity Hugh Grant, w roli biegunowo odległej od tych, do jakich zdążył nas przyzwyczaić. Na szczęście dialogi, a raczej monologi wygłaszane przez Granta, wynagradzają ten przyciężki początek i pomagają go przetrwać. Bo w dalszej części filmu, gdy już wiadomo czego się spodziewać, a wątki zaczynają właściwie brzmieć, Ritchie serwuje to, za co pokochali go widzowie. I robi to w sposób godny swoich dwóch pierwszych tytułów.
Nie brak tu charakterystycznych dla niego chwytów narracyjnych. Mamy więc barwnych bohaterów, zaludniających podejrzane uliczki i zakamarki angielskiej ziemi, mamy soczyste dialogi, pełne brytyjskich przekleństw (i to nie tylko tych najbardziej znanych), wypowiadane z wyspiarskim akcentem (a nawet kilkoma), wreszcie mamy sporo wolt fabularnych, a w finale Ritchie dociska pedał gazu do podłogi i raczy nas jednym twistem za drugim. Ogląda się „Dżentelmenów” z zainteresowaniem i uśmiechem na twarzy, choć nie jest to oczywiście nic oryginalnego. Miło jednak znaleźć potwierdzenie, że brytyjski twórca wciąż potrafi zabawić widza, bo przecież nie o świeżość, a o udany powrót do znajomej tematyki tu chodzi.
Osobny akapit należy się odtwórcom głównych ról. Oprócz wspomnianego Granta, pierwsze skrzypce grają: elegancki Matthew McConaughey, jako amerykański handlarz marihuaną, pragnący sprzedać swoje imperium, wokół którego toczy się cała intryga oraz jego pomocnik i spec od „mokrej roboty” Charlie Hunnam. W mniejszej, ale nie mniej istotnej i zdecydowanie nie mniej barwnej roli pojawia się Colin Farrell, ucharakteryzowany tak, że trudno go poznać, a jeszcze trudniej zrozumieć, co mówi. Trochę przypomina postać Brada Pitta z „Przekrętu”. Poza tym spotkamy jeszcze chińskich gangsterów, żydowskiego biznesmena i pazernego magnata medialnego. Ich ścieżki będą się często przecinać, co spowoduje brutalne oraz zabawne reperkusje. Całość została bowiem skąpana w czarnym humorze, czyli kolejnym znaku charakterystycznym Ritchiego.
U niektórych widzów może pojawić się pewien dysonans – żaden z protagonistów nie jest wszakże dobrym człowiekiem, to gangsterzy, walczący o jak największe wpływy i starający się zmaksymalizować zyski. A jednocześnie zostali (przynajmniej część z nich) przedstawieni jako sympatyczni goście, posiadający zasady, które stanowią najpotężniejszą walutę w tym mrocznym świecie. Mimowolnie więc się im kibicuje. Ale tę uwagę można zastosować do większości tytułów z postaciami poruszającymi się między odcieniami szarości.
Film zyskał pochlebne recenzje, a i widzowie dopisali, więc Guy Ritchie, we współpracy z Netfliksem, wrócił kilka lat później do tego świata, tworząc serial będący spin offem „Dżentelmenów”. Ale o nim napiszę za jakiś czas. Oryginał jednak polecam już dzisiaj, choć muszę wyraźnie zaznaczyć, że trzeba przebić się przez odrobinę zbyt nerwowy początek. Zdecydowanie warto, bo późniejsza część to złoto.