search
REKLAMA
Recenzje

DŻENTELMENI. Ritchie serwuje to, za co pokochali go widzowie

„Dżentelmeni” zostali skąpani w czarnym humorze, czyli kolejnym znaku charakterystycznym Ritchiego.

Tekst gościnny

22 lipca 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Guy Ritchie najlepiej czuje się w fabułach traktujących o angielskim półświatku. Zadebiutował, bardzo dobrymi „Porachunkami” (przy okazji odkrywając dla świata kina Jasona Stathama, współcześnie kojarzonego głównie z filmami akcji) i ugruntował swoją pozycję świetnym „Przekrętem”. Później bywało różnie – raz lepiej („Sherlock Holmes”), raz gorzej („Król Artur: Legenda miecza”). Zdarzyło mu się też romansować z Disneyem (aktorski „Aladyn”). Jednak wciąż ciągnęło go do tematyki, od której zaczął i w której czuje się jak ryba w wodzie. W 2019 roku wrócił więc na znajomy teren i zrealizował „Dżentelmenów”.

Z początku historia wydaje się nieco rwana i chaotyczna. Poznajemy kolejnych bohaterów, ale trudno się połapać, kto jest kim. Tym bardziej, że zamiast klasycznej narracji, fabuła została przedstawiona jako opowieść szemranego reportera Fletchera, w którego wciela się znakomity Hugh Grant, w roli biegunowo odległej od tych, do jakich zdążył nas przyzwyczaić. Na szczęście dialogi, a raczej monologi wygłaszane przez Granta, wynagradzają ten przyciężki początek i pomagają go przetrwać. Bo w dalszej części filmu, gdy już wiadomo czego się spodziewać, a wątki zaczynają właściwie brzmieć, Ritchie serwuje to, za co pokochali go widzowie. I robi to w sposób godny swoich dwóch pierwszych tytułów.

Nie brak tu charakterystycznych dla niego chwytów narracyjnych. Mamy więc barwnych bohaterów, zaludniających podejrzane uliczki i zakamarki angielskiej ziemi, mamy soczyste dialogi, pełne brytyjskich przekleństw (i to nie tylko tych najbardziej znanych), wypowiadane z wyspiarskim akcentem (a nawet kilkoma), wreszcie mamy sporo wolt fabularnych, a w finale Ritchie dociska pedał gazu do podłogi i raczy nas jednym twistem za drugim. Ogląda się „Dżentelmenów” z zainteresowaniem i uśmiechem na twarzy, choć nie jest to oczywiście nic oryginalnego. Miło jednak znaleźć potwierdzenie, że brytyjski twórca wciąż potrafi zabawić widza, bo przecież nie o świeżość, a o udany powrót do znajomej tematyki tu chodzi.

Osobny akapit należy się odtwórcom głównych ról. Oprócz wspomnianego Granta, pierwsze skrzypce grają: elegancki Matthew McConaughey, jako amerykański handlarz marihuaną, pragnący sprzedać swoje imperium, wokół którego toczy się cała intryga oraz jego pomocnik i spec od „mokrej roboty” Charlie Hunnam. W mniejszej, ale nie mniej istotnej i zdecydowanie nie mniej barwnej roli pojawia się Colin Farrell, ucharakteryzowany tak, że trudno go poznać, a jeszcze trudniej zrozumieć, co mówi. Trochę przypomina postać Brada Pitta z „Przekrętu”. Poza tym spotkamy jeszcze chińskich gangsterów, żydowskiego biznesmena i pazernego magnata medialnego. Ich ścieżki będą się często przecinać, co spowoduje brutalne oraz zabawne reperkusje. Całość została bowiem skąpana w czarnym humorze, czyli kolejnym znaku charakterystycznym Ritchiego.

 

U niektórych widzów może pojawić się pewien dysonans – żaden z protagonistów nie jest wszakże dobrym człowiekiem, to gangsterzy, walczący o jak największe wpływy i starający się zmaksymalizować zyski. A jednocześnie zostali (przynajmniej część z nich) przedstawieni jako sympatyczni goście, posiadający zasady, które stanowią najpotężniejszą walutę w tym mrocznym świecie. Mimowolnie więc się im kibicuje. Ale tę uwagę można zastosować do większości tytułów z postaciami poruszającymi się między odcieniami szarości.

Film zyskał pochlebne recenzje, a i widzowie dopisali, więc Guy Ritchie, we współpracy z Netfliksem, wrócił kilka lat później do tego świata, tworząc serial będący spin offem „Dżentelmenów”. Ale o nim napiszę za jakiś czas. Oryginał jednak polecam już dzisiaj, choć muszę wyraźnie zaznaczyć, że trzeba przebić się przez odrobinę zbyt nerwowy początek. Zdecydowanie warto, bo późniejsza część to złoto.

REKLAMA