search
REKLAMA
Recenzje

DWA MUŁY DLA SIOSTRY SARY

Jacek Lubiński

26 sierpnia 2017

REKLAMA

CLINT EASTWOOD – najbardziej zabójczy żyjący człowiek staje przeciwko całej armii, uzbrojony w dwa rewolwery i garść dynamitu!

To nie ściema, tak po prostu reklamowano swego czasu ten film – w Finlandii ochrzczony bez pardonu Kourallinen dynamiittia, co dokładnie odpowiada polskiemu Garść dynamitu, które ukazało się rok później, bez Clinta na pokładzie – tradycyjnie już ordynarnie żerując na popularności trylogii dolarowej Sergia Leone. I choć gwiazdor w filmie Dona Siegela nosi dokładnie ten sam pas na broń, którego używał jako Człowiek bez imienia, w tle znów wybrzmiewa muzyka Ennia Morriconego, a cała produkcja powstała z daleka od Hollywood, to na tym w sumie podobieństwa się kończą. Promocja była jednak na tyle przekonująca, że Dwa muły dla siostry Sary udało się sprzedać jak kolejny spaghetti-western.

Acz trzeba przyznać, że echa tegoż nurtu wyraźnie odbijają się w historii rewolwerowca (Clint, tym razem z imieniem – Hogan) i tytułowej zakonnicy, w którą z gracją wcieliła się Shirley MacLaine – on ratuje ją pewnego dnia z rąk nadgorliwych bandziorów i odtąd stanowić będą pozornie niedobraną, problematyczną i pełną sekretów, ale nierozłączną parę, którą w miarę rozwoju akcji połączy wspólny, szczytny cel. No i w końcu także coś więcej…

I nawet nie chodzi o to, że projekt w całości nakręcono w Meksyku, z udziałem tamtejszej ekipy i aktorów (znaczącą rolę otrzymał Manolo Fábregas, a za zdjęcia odpowiadał Gabriel Figueroa, któremu na planie pomagał stały współpracownik Siegela, Robert Surtees). Rytm i klimat tej opowieści wraz z oscylującym wokół meksykańskiej rewolucji scenariuszem autorstwa Budda Boettichera i Alberta Maltza są wszak bardzo w typie włoskich wizji Dzikiego Zachodu. I jakże przewrotna, bo niedotycząca bezpośrednio samych zwierząt nazwa filmu charakterystyczna jest bardziej dla europejskiego poczucia humoru niż amerykańskiej maszynki promocyjnej (co wyraźnie udowadnia początkowy cytat).

Pochodząca z 1970 roku wspólna produkcja coraz prężniej radzącej sobie w branży własnej firmy Eastwooda – Malpaso – i wytwórni Universal jest zresztą równie powściągliwa w swoim rozmachu, co przedsięwzięcia ze słonecznej Italii/Hiszpanii. Rzecz jasna nie brakuje tutaj strzelanin i eksplozji, a jedną z największych atrakcji jest widowiskowa katastrofa pociągu, ale czuć mimo wszystko pewną kameralność. Z uwagi na miejsce akcji/zdjęć nie było to zresztą wiele droższe przedsięwzięcie od największych dokonań wspomnianego Leone na tym polu, gdyż kosztowało zaledwie dwa i pół miliona dolarów (acz niektóre źródła mówią nawet o blisko czterech bańkach zielonych, co w porównaniu z przychodami rzędu prawie dziewięciu milionów nie brzmi już tak różowo).

Jest w końcu w filmie Siegela także niczym nieskrępowana radość, energia doskonale łącząca w sobie jankeskie kino przygodowo-awanturnicze ze swoistą bezpretensjonalnością właśnie spaghetti-westernów. Lecz nie ulega wątpliwości, że to nacechowany wyraźnie hollywoodzkimi rozwiązaniami – lub, jak kto woli, mankamentami – projekt, który… cóż, ma swoje problemy. Oczywisty happy end na bok, do dziś – a raczej: zwłaszcza dziś – razi nieco w oczy przede wszystkim wizerunek siostrzyczki Sary, która w pierwszych wersjach scenariusza miała być rodowitą Meksykanką. Jakkolwiek MacLaine bez problemu udało się sprawić, że nie da się nie lubić tej postaci, tak jej wymuskana, skryta pod grubym makijażem twarzyczka kompletnie nie idzie w parze z pozostałymi elementami filmu – i to nawet biorąc pod uwagę uwarunkowania całej intrygi, która może parę razy zaskoczyć.

Wydaje się również, jakby Dwa muły dla siostry Sary były zbyt lekkie, za komediowe, by nie rzec: przeszarżowane. Do tego ostatniego szczęśliwie nie dochodzi, bowiem do samego końca Siegel trzyma wszystko w ryzach – wliczając w to Shirley, która ponoć mocno gwiazdorzyła na planie, dając się jemu oraz Eastwoodowi we znaki. Niemniej humorystyczna otoczka, acz niezwykle zgrabna i autentycznie zabawna, potrafi zabić nawet najbardziej dramatyczne momenty, których przecież mamy tu kilka. Biorąc pod uwagę, że część z nich jest niezwykle kluczowa, nie wybrzmiewają one jak należy, nie przejmują w pełni, gdyż mamy świadomość tego, że tak naprawdę tej dwójce – dosłownie – bohaterów nic złego stać się nie może.

Jednak na dłuższą metę zarzuty te są mało istotne, bo film ogląda się kapitalnie. Między postaciami – nie tylko tymi głównymi – czuć sporo odpowiedniej chemii i odpowiednio nakreślonych relacji. Mimo iż Eastwood został – jak rzadko kiedy – wymieniony w napisach jako drugi, stanowi z MacLaine naprawdę dobrze uzupełniający się, pełen charyzmy i wewnętrznej siły duet, w którym nikt tak naprawdę nie jest dla widza mniej ważny. Łatwo uwierzyć w ich „związek” na śmierć i życie, a ich przygody angażują na tyle, by na dwie godziny bez problemu zapomnieć o bożym świecie XXI wieku i po prostu dobrze się bawić.

Jest zresztą na czym zawiesić oko, dużo się dzieje i nie ma miejsca na nudę. Emocje co prawda nie sięgają zenitu (aczkolwiek twórcy dwoją się i troją, by tak się stało), ale rozrywki nie brakuje. Skrzy się dowcip słowny i sytuacyjny – i każda zabawna scena bądź sekwencja ma w sobie na tyle dużo naturalności oraz uroku, że ani razu nie czujemy się zażenowani lub skrępowani. A i melomani nie powinni narzekać, bowiem wspomniany na wstępie maestro Morricone napisał dla Siegela kolejną świetną ścieżkę dźwiękową, z jednym ze swoich najbardziej chwytliwych i najpopularniejszych tematów przewodnich, do którego filmowcy wielokrotnie się potem odwoływali (ostatnimi czasy w sequelu Sherlocka Holmesa Guya Ritchiego). Co więcej, mamy tutaj także okazję usłyszeć wokalne zapędy Eastwooda, który w pewnym momencie dla dodania sobie animuszu śpiewa starą folkową piosenkę brytyjską Sam Hall (znaną kiedyś jako Jack Hall).

Można zatem spokojnie napisać, że ekipa wyrobiła te 200% normy – zwłaszcza że Dwa muły dla siostry Sary są jednym z tych filmów, które powstawały długo i w niejakich bólach. Kręcono go wszak aż ponad dwa miesiące w gorącym piaskach Meksyku, gdzie niemal wszyscy z amerykańskimi paszportami zdołali się pochorować przez tamtejszą jakość wody oraz jedzenia. W dodatku ani Eastwood, ani tym bardziej MacLaine nie byli pierwszymi wybrańcami, którzy mieli spędzić płatne wakacje za południową granicą USA…

I owszem, Clinta scenariusz zainteresował już na planie Tylko dla orłów, kiedy wręczyła mu go żona Richarda Burtona – boska Elizabeth Taylor. Kapryśna gwiazda chciała wystąpić wspólnie z wysokim przystojniakiem, ale ostatecznie była Kleopatra zażądała sobie za tę przyjemność zbyt pokaźnego czeku jak na warunki studia. Z kolei jeszcze wcześniej odpowiedzialny za skrypt Boetticher planował sam wyreżyserować film z udziałem duetu Robert Mitchum–Deborah Kerr, czyli osób, które w poprzedniej dekadzie z sukcesem wcieliły się w podobne postaci w Bóg jeden wie, panie Allison. Co ciekawe, napisany jeszcze w 1967 tekst powstawał z myślą o udziale innego twardziela tamtych czasów, Lee Marvina, który dwa lata wcześniej otrzymał Oscara za swój pijacki występ w innym klasycznym westernie z komediowym zacięciem – Kasi Ballou z Jane Fondą.

Zabawy na planie z pancernikiem

Nad tym, czy którakolwiek z tych par byłaby lepsza i/lub bardziej wiarygodna w danych rolach, można zapewne dywagować długo i namiętnie. Faktem jednak, że Eastwood wespół z MacLaine zapewnili Universalowi (i sobie samym) solidny hicior, który właściwie nic a nic się nie zestarzał. Ich udział i wzajemne dogryzanie sobie na ekranie sprawiają, że to lekkie, przyjemne i nietraktujące jednocześnie widza jak idioty kino wydaje się jeszcze lepsze. Razem wysadzają, kradną, strzelają… no i jeżdżą na mułach. A w jednej ze scen Eastwood naprawdę zabija grzechotnika. Czego chcieć więcej?

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA