Duże złe wilki – recenzja na NIE
Autorem recenzji jest Robert Skowroński.
„Wilk jest duży, wilk jest zły” można sparafrazować znane powiedzenie. Ale czy nowe dzieło izraelskiego duetu Papushado i Keshalesa – „Duże złe wilki”, można uznać za wielkie? Bliżej mu raczej do złego.
To drugi film wspomnianego duetu reżyserskiego, który zaczął współpracę w 2010 roku przy okazji horroru „Kalevet”. O ile wtedy nie było wątpliwości co do tego, z jakim gatunkiem filmowym mamy do czynienia, tak przy okazji „Dużych złych wilków” nie jest już to takie oczywiste.
Zaczyna się intrygująco. Widzimy małe dzieci bawiące się w chowanego w opuszczonym domu. Wszystko odbywa się w spowolnionym tempie, muzyka dodaje scenie dramaturgii. Jedna z dziewczynek biorących udział w grze znika, czy też zostaje porwana. Zdaje się, że zobaczymy dzieło będące dramatem, ale już kolejne sekwencje temu przeczą. Oto ubrani po cywilnemu policjanci katują przy użyciu pięści i…książki telefonicznej podejrzanego o to zajście, przy okazji pozwalając sobie na soczyste żarty. Film sensacyjny? Czarna komedia? Jakby tego było mało w miarę rozwoju fabuły, kiedy dziewczynka zostanie znaleziona brutalnie zamordowana, a jej ojciec będzie chciał wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę, będziemy też mieli styczność z elementami thrillera, kryminału, a nawet filmu gore.
Postmodernistyczny mix gatunków filmowych – tym właśnie są „Duże złe wilki”. Nic dziwnego, że obraz przypadł do gustu Quentinowi Tarantino, którzy okrzyknął go najlepszym dziełem 2013 roku. Kto jak nie sam mistrz mieszania gatunków mógłby zachwycić się takim żonglowaniem od dramatu aż do gore? Tylko, że Tarantino robi to zgrabnie, z pomysłem i inteligentnie. Papushado i Keshalesa zmieniają co kilka chwil konwencję, wygląda to jak przepychanka dwóch, a może nawet więcej, pomysłów na ostateczny obraz filmu. Twórcy nie potrafią połączyć spójnie powagi i parodii, efektem tego jest bylejakość.
Innym z powodów, dla których reżyserowi „Pulp Fiction” mogła się tak spodobać izraelska produkcja jest scena tortur w piwnicy. Ojciec dziewczynki wymyślnymi metodami próbuje wydobyć z pedofila potrzebne mu informacje. Skojarzenie z „Hostelem”, którego producentem wykonawczym był Tarantino, jest w pełni naturalne. A wspomniana sekwencja policyjnej brutalności z początku filmu w dużym, opuszczonym pomieszczeniu? Coś podobnego widzieliśmy już we „Wściekłych Psach”.
Żartów, które bardziej niż salwy śmiechu wzbudzają politowanie jest tu wiele – rozpływanie się nad zapachem przypalonego ciała porównanym do grillowanego mięsa, telefony nadopiekuńczej matki do jej już leciwego syna, groteskowy staruszek żywcem wyjęty z kreskówki, śmieszne sygnały dzwonków telefonicznych przerywające co i raz drastyczne sceny. Jednak nie jest też tak, że wszystkie gagi w filmie są do niczego. Bywa czasami zabawnie, jak przy rozmowie policjanta żydowskiego pochodzenia z Arabem na koniu, gdzie tematem są stereotypy dotyczące ich pochodzenia.
Jedyną postacią, która nie jest przerysowana i jest konsekwentna w swojej kreacji jest Dror, pedagog podejrzany o zabójstwo, grany przez Rotema Keinana. Już samym wyglądem pasuje do granej roli – okulary, zarost, przerzedzone włosy. Do samego końca ciężko jest się zorientować czy został on posądzony o zbrodnię słusznie, czy też jest zupełnie niewinny. Jego postać w pewnym stopniu przypomina nauczyciela z „Polowania” Vinterberga.
Film próbuje, przynajmniej na początku, przekonywać nas, że zasłużył na tytuł nadany mu przez Tarantino. I udaje mu się, niestety na krótko. Szybko okazuje się być bezgatunkowym, nieśmiesznym i wręcz odpychającym (w momentami przesadzonych sekwencjach męczarni w piwnicy) obrazem. Jak wilki w kinie to tylko te z Wall Street, a i lektura „Czerwonego Kapturka” może się okazać wartościowsza. A tam też przecież mamy i dramat (chora babcia), kryminał (pytania Kapturka do wilka-babci) i nieco gore (pożarcie postaci), tylko, że w ciekawszej formie niż w „Dużych złych wilkach”.