DRAPIEŻCY (1999)

Pierwszorzędna, acz niemal w pełni męska jest obsada, w skład której – prócz Pearce’a i Carlyle’a – wchodzą głównie charakterystyczni aktorzy drugiego planu, jakich zwykle się nie zauważa: David Arquette (seria Krzyk), Jeremy Davies (Szeregowiec Ryan), Neal McDonough (Kompania Braci), Stephen Spinella (Lincoln) oraz weterani Jeffrey Jones (Sok z żuka) i John Spencer (Twierdza) w swej ostatniej kinowej roli przed śmiercią. Pojedynczo żaden nie sili się na oscarową kreację, ale wspólnie tworzą galerię barwnych, różnorodnych postaci – sympatycznych cudaków, których łatwo jest polubić. Pomaga im w tym wydatnie wspomniany humor, któremu także nic zarzucić nie można. No, może poza subtelnością, gdyż takowej w żartach zarówno słownych, jak i sytuacyjnych nie uświadczymy.
Na odrębny akapit zasługuje wyborna muzyka, której już po kilku scenach nie da się zignorować, a po seansie jest wręcz niemożliwe, by o niej zapomnieć. Wszystko dlatego, że i ona łączy w sobie kilka różnych stylów, wiele odrębnych rozwiązań i aranżacji, co z kolei podyktowane jest faktem, iż odpowiada za nią wyjątkowo egzotyczny duet. Co prawda w muzyce filmowej kompozytorskie pary nie są rzadkością, lecz połączenie oryginalnej estetyki Michaela Nymana (Fortepian) z debiutującym na tym polu Damonem Albarnem z grupy Blur oraz wykonującą niektóre z fragmentów amatorską kapelą Foster’s Social Orchestra musiało zaowocować iście przewrotną ścieżką dźwiękową. Nie dziwne zatem, że z jednej strony ilustracja ta potrafi odrzucić, wydaje się przesadzona, kiczowata, a nawet kompletnie niepasująca do scen, jakie opisuje, a które niekiedy potrafi także przytłoczyć. Z drugiej pozostaje na tyle niecodzienna i hipnotyzująca swą naturą, że nie sposób się od niej oderwać. I jeszcze trudniej wyobrazić sobie bez niej film, który, nieco paradoksalnie, czyni ciekawszym i bardziej porywającym.
Zresztą w ogóle cała tak zwana techniczna strona pozostaje bez zarzutu. Pomimo ograniczonego budżetu, który zamknął się w zaledwie dwunastu milionach dolarów (oczywiście tych amerykańskich) oraz niezbyt dużej liczbie lokacji, film ani razu nie sprawia wrażenia taniej produkcji wprost na DVD. Nie grzeszy co prawda przesadną widowiskowością godną największych blockbusterów, lecz swoje momenty chwały ma. No i wszystko – od kostiumów, przez stonowane zdjęcia Anthony’ego Richmonda, a na bezbłędnej charakteryzacji kończąc – trzyma tu odpowiednio solidny poziom.
Czymże jednak byłoby to wszystko, gdyby nie hektolitry krwi, które z miejsca wymusiły na dystrybutorze kategorię Rrrrr! Juchy leje się tu tak dużo, że w pewnym momencie zwyczajnie… zabrakło jej twórcom na planie. Szczęśliwie stało się to dopiero podczas kręcenia wielkiego finału, który i tak został w całości zaimprowizowany przez aktorów względem bardziej wybuchowego zakończenia scenariusza (!). Ale i w tym wypadku ekipie udało się zrobić wino z wody i do fruwających we wszystkich kierunkach flaków przemycić nutkę niepewności, niedopowiedzenia. Ot, prawdziwa magia kina – nawet jeśli niespecjalnie ambitnego, niezbyt wyrafinowanego i nie porażającego estetyką. O tym ostatnim dobitnie przekonał się sam Guy Pearce, zmuszony wielokrotnie wgryzać się ze smakiem w soczyste, ociekające sosem własnym steki i inne kawałki mięsa, choć prywatnie jest… wegetarianinem.
Najwyraźniej publiczność też musiała składać się głównie z jaroszy, bo frekwencja w kasach nie dopisała. Stuminutowe dziełko – z jakichś względów tylko w Finlandii uszczuplone o sześćdziesiąt sekund materiału – w 1999 roku szału nie zrobiło, zwracając zaledwie ułamek sumy w nie wpompowanej. Nie pomógł nawet drugi obieg, gdzie dopiero z czasem film zyskał sobie oddane grono fanów. Być może dlatego, że producenci trochę w nim pogrzebali bez wiedzy reżyserki, odrobinę zaburzając jego konstrukcję, rytm, narrację, akcenty.
Swego czasu Bird była nawet zainteresowana przygotowaniem własnej wersji z przeznaczeniem na rynek europejski, do czego ostatecznie nie doszło. Być może źle się stało. Nie zmienia to jednak faktu, że Ravenous nawet w obecnej formie trzyma fason, a jego seans jest jedynym w swoim rodzaju – zwłaszcza z perspektywy westernu – doznaniem, którego warto doświadczyć. To film mocno pikantny, ale, o dziwo!, nie powodujący nadkwaśności lub zgagi. Mocno pokręcony, lecz w tę fajną stronę. Ekstrawagancki i jednocześnie nieprzekombinowany. I, co ważniejsze, do wielokrotnego smakowania.
korekta: Kornelia Farynowska