search
REKLAMA
Nowości kinowe

DRAPACZ CHMUR. The Rock w szklanej pułapce

Radosław Pisula

16 lipca 2018

REKLAMA

„Nowy film z The Rockiem”. Nie ma w dzisiejszym kinie bohatera, który lepiej łączyłby wizerunek ikony kina akcji w stylu Schwarzeneggera czy Van Damme’a (ich filmy też często były synonimami aktora, a nie produkcjami działającymi w pełni na własnych zasadach), był powszechnie uwielbiany i wykorzystywał do promocji swojej osoby media społecznościowe w tak umiejętny sposób. Żyjemy w czasach The Rocka, a Drapacz chmur jest idealnym podsumowaniem tego trendu i sprawia, że po prostu chce się czekać, co ten wielkolud znowu wysmaży.

Nie da się ukryć, że jest niesamowicie konsekwentny w budowaniu pozytywnego wizerunku swojej osoby – stanowi idealne zastępstwo tych wielkich przedwiecznych kina akcji lat 80., których po prostu miło było zobaczyć co jakiś czas na dużym ekranie. Jasne, czasy diametralnie się zmieniły, a „film z The Rockiem” działa na trochę innym schemacie, bardziej ułagodzonym – sam Johnson zresztą, mimo postury małego europejskiego państwa i wygranej w genetycznej loterii, prezentuje się jako taki poczciwy wielkolud, człowiek rodzinny, zawsze uśmiechnięty, co wzmacniają wspomniane już wojaże po mediach społecznościowych. No nie da się go nie lubić.

I Drapacz chmur to kolejna cegiełka w całkiem niezłym cyklu kompilowania iluś tam twarzy The Rocka, z naciskiem na dekonstrukcję akcyjnego herosa, który w ujęciu tego aktora nie jest niezniszczalną siłą, ale zazwyczaj dobrym gościem, który za ciałem z tytanu skrywa delikatność, jest podatny na zranienia, napędza go nie zemsta, ale najczęściej relacje międzyludzkie: przyjaźń czy niepohamowana miłość do rodziny – co wyraźnie wychodzi w serii Szybcy i wściekli (salud mi familia!), Rampage: Dzika furia (delikatny naukowiec i jego włochaty przyjaciel) czy nawet drugiej odsłonie Jumanji (gdzie dosłownie mamy zagubionego chłopca w ciele gwizdy).

Najnowszy film z Johnsonem to niegroźna, ale całkiem zmyślna wariacja na temat Szklanej pułapki, tylko w miejsce pogubionego życiowo i ironicznego Johna McClane’a – który znalazł się w niewłaściwym miejscu oraz czasie, po czym musi zrobić wszystko dla kobiety, damy w opałach – dostajemy poczciwego speca od zabezpieczeń (oczywiście weteran wojenny), z żoną, dwójką dzieci i sztuczną nogą, który chce za wszelką cenę wbić się do płonącego budynku, żeby ratować rodzinę. Która jednak nie jest pasywna, potrafi o siebie zadbać. Bo Drapacz chmur całkiem nieźle gra z oczekiwaniami widza – jasne, fabuła nie jest w żaden sposób wymyślna (mamy superwieżowiec, najwyższą konstrukcję świata, którą z pewnego powodu grupa drani puszcza z dymem – utykają tam bliscy głównego bohatera i supermiliarder w stylu Elona Muska), ale właśnie ta wewnętrzna delikatność Johnsona, jego ekranowa prezencja, połączona z perfekcyjną hydrauliką ciała, potrafi przykuć do ekranu. Nie ma tu jakichś szczególnych kombinacji formalnych, ale całość jest wyraźnie dopięta w szczegółach, fabuła się nie rozłazi, konsekwentnie realizuje swoje podstawowe założenia i – co zdecydowanie najważniejsze w tego typu kinie – trzyma w napięciu. Bo bohater krwawi. Bohater cierpi. Bohater panicznie walczy o bliskich. A Johnson nie bije się tu o Oscara, znakomicie rozumie swoje miejsce na filmowej mapie i najlepiej jak potrafi, robi to, w czym jest dobry. Sprawia, że trzymasz za niego kciuki – że przyklaśniesz, gdy ostatkiem sił wdrapie się na gzyms. I nie stracisz uwagi nawet na chwilę w oczekiwaniu na moment, gdy ściśnie w ramionach rodzinę, całe swoje życie.

A obok tej rockocentrycznej narracji, gdzie całkiem nieźle dopełnia go reszta obsady, dostajemy jeszcze konkretnie zrealizowane sceny akcji – nawet ten skok z żurawia, tak bzdurnie zaprezentowany na plakacie, w filmie wyszedł naprawdę zgrabnie. Jasne, do dramatyzmu Szklanej pułapki sporo tu brakuje – sporo, sporo, bo John McTiernan był zdecydowanie bardziej bezczelny i widowiskowy niż Rawson Marshall Thurber – ale najistotniejsze klocki są tu na swoim miejscu.

Nowy „film z The Rockiem” to finalnie kolejny niezły projekt podporządkowany twarzy Johnsona, skrojony na poobiedni niedzielny wypad do kina albo luźny wieczór z kimkolwiek. Bezpieczny, ale na wysokich obrotach; mięśniolubny, ale rodzinny; momentami kosmicznie bzdurny, ale na tym samym poziomie rozrywkowo angażujący. Trudno się zachwycać, ale nie ma też powodów, żeby czegoś się szczególnie czepiać. To dobre kino katastroficzne z wyrazistym bohaterem. Lubię spoconego The Rocka – niech wypoci z siebie kolejne takie po prostu niezłe filmidła. Podręcznikowe 6/10.

REKLAMA