Dom, w którym czai się zło to fatalny filmy. Dom, w którym czai się zło to znakomity film. Obydwa zdania są prawdziwe, choć wykluczają się wzajemnie, bo ta historyjka o amerykańskiej rodzince nawiedzanej przez japońskie duchy jest urokliwie niedorzeczna.
Kulturowe zderzenia rzadko wypadają dobrze na ekranie. Zazwyczaj jest to efektem ignorancji scenarzystów i reżyserów, którzy zamiast skorzystać z wiedzy konsultantów, stawiają na własne wyobrażenie – przeważnie stereotypowe i dalekie od prawdy. Takim przypadkiem był Ostatni samuraj z Tomem Cruise’em w roli głównej, o którym Tomomi Katsuta, japoński krytyk, napisał: „Nie jest to opowieść o samuraju oparta na historycznej prawdzie, to raczej opowieść »zamerykanizowanej« czy wyidealizowanej wersji samuraja, opowieść o utopii stworzonej dla Amerykanów”. Dom, w którym czai się zło to podobny przypadek, ale do tego stopnia przerysowany, że ignorowanie realiów dziewiętnastowiecznej Japonii nie może zaboleć bardziej niż ignorowanie powojennej historii Niemiec w Iron Sky, gdzie naziści znaleźli bezpieczne schronienie na Księżycu.
Akcja wstępu do Domu, w którym czai się zło rozgrywa się trzydzieści lat przed wydarzeniami z Ostatniego samuraja. Tom Cruise nie podjął jeszcze błyskawicznego kursu władania kataną, po którym stał się mistrzem fechtunku, a lokalna społeczność musi mierzyć się z identycznymi problemami jak cała reszta ludzkości w dowolnym miejscu i w dowolnych czasach. Na przykład ze zdradą, która towarzyszy naszemu gatunkowi od zarania dziejów. Przyłapani na niej kochankowie często stają się ofiarami natychmiastowej zemsty przyłapującego i dokładnie taki sam afekt wprowadza w ruch fabułę filmu Kevina Connora (reżysera przede wszystkim produkcji telewizyjnych i serialów). Za podwójnym morderstwem i seppuku idzie przemiana w byty nadnaturalne, które sto lat później pragną powtórzyć tragiczne wydarzenia, wykorzystując do tego przybyszów ze Stanów Zjednoczonych.
Duchy wyglądają mniej więcej tak samo jak hologram księżniczki Lei z pierwszej (czyli czwartej) części Gwiezdnych wojen, a do ich wykreowania użyto starej niemieckiej techniki zwanej Shauftausen – wykorzystanie luster ustawionych pod odpowiednim kątem. Na nic więcej nie pozwalał skromny budżet i chociaż efekt jest mało wiarygodny, to wciąż wygląda lepiej niż CGI niskiej jakości. Skłamałbym natomiast, pisząc, że zjawy są tutaj źródłem strachu albo że w ogóle jest czego się bać. Stanowią nieintencjonalny wątek komediowy objawiający się jako twarz na powierzchni nawiedzonej zupy albo zmora doprowadzająca do finałowego pojedynku, w którym niezbyt sprawni aktorzy udają karateków, a każdy ich cios brzmi jak uderzenie pejcza. Mało tego, duchy potrafią sterować ciałami krwiożerczych krabów zdolnych do wspinania się po drzewach…
W delektowaniu się absurdem przeszkadza (zwłaszcza w drugiej połowie) chaotyczny montaż, co sprawiło zresztą, że Connor kilkukrotnie wypowiadał się na temat filmu w jednoznacznie negatywny sposób. Przekonywał, że jego wersja wyglądała zupełnie inaczej, eksponowała więzi pomiędzy postaciami i miała bardziej dramatyczny charakter, ale producenci pozwolili sobie na niekonsultowaną ingerencję. Trudno uwierzyć, że dodatkowa głębia nadałaby powagi tak dziwacznemu filmowi, więc reżyser powinien być wdzięczny współpracownikom, bo tylko dzięki ich inwencji Dom, w którym czai się zło stał się kultową pozycją kina klasy B, a nie Modą na sukces z dreszczykiem. Ktoś, kto w usta mnicha egzorcysty wkłada słowa: „Upiory dowiedzą się, że ze mną rozmawiałeś. Zemsta będzie straszna. Musisz już iść”, nie może mieć wystarczających pokładów empatii, by wywołać u widza silne emocje.
Rozerwanie pomiędzy dwiema wizjami szkodzi filmowi. Nigdy nie miał szans stać się tym, do czego aspirował reżyser, ale korekta producencka przyszła zbyt późno, by transformacja w slasher o charakterystycznym dla lat 80. sznycie dokonała się w pełni. Z tego powodu można by narysować tabelę i scena po scenie po jednej stronie wypisywać te świetne, zabawiające nonsensem, a po drugiej ciągnące się w nieskończoność, do bólu nudne. Dom, w którym czai się zło warto zobaczyć chociażby ze względu na nietypowe otoczenie (całość kręcono w Tokio, a nie – jak zazwyczaj przy tego rodzaju tanich produkcjach – w studiu) i w tym tkwi jego oryginalność. Dla mnie – sympatyka japońskiej kultury i kina klasy B – to wystarczający argument na korzyść filmu, a jeżeli czujecie podobnie, seans nie powinien was rozczarować.