DOBRZY NIEZNAJOMI. Sen we śnie [RECENZJA]
Reżyser Andrew Haigh zabiera nas do świata, w którym senne fantazje niebezpiecznie mieszają się z rzeczywistością, traumy sprzed lat wrzucają w spiralę sprzecznych interpretacji tego, co prawdziwe, a tego, co desperacko chcemy, by okazało się jawą. W tym niezwykle czułym, intymnym, sensualnym wręcz dramacie, niczym w Małym życiu Hanyi Yanagihary, podróżujemy w głąb umysłu osób ponadprzeciętnie wrażliwych, studiujemy cierpienie i samotność, koimy i leczymy rozdrapywane po wielokroć rany bohatera, samemu przeżywając swoiste wewnętrzne oczyszczenie. Dramaturgia niespełnionych oczekiwań, straconych miłości i niedostatku wzajemnej empatii uderza drastycznie i bezpardonowo, choć przez te niecałe dwie godziny poruszamy się w rytm Dobrych nieznajomych subtelnie, niemal bezszelestnie, a największymi emocjami twórcy bombardują nas w tych najbardziej niepozornych i symbolicznych scenach.
Zachodzące słońce za oknem, w tle ten sam puszczany do znudzenia program telewizyjny, kolejne opakowanie odgrzewanego w mikrofali jedzenia. Wieczory Adama (Andrew Scott), zamkniętego w sobie, neurotycznego scenarzysty są do bólu powtarzalne i do bólu samotne. W bloku, do którego niedawno się przeprowadził, mieszka zaledwie jedna osoba, lecz nawet otoczony sąsiadami Adam wciąż wybrałby życie pustelnika. Nieoczekiwanie, ten jeden mężczyzna z szóstego piętra zdaje się szczerze zainteresowany kontaktem z artystą. Jednak w noc, w którą Harry (Paul Mescal) proponuje mu najlepszą japońską whisky i miłe towarzystwo, Adam ponownie chowa się w kokonie nieśmiałości, zasłania brakiem wprawy w romansach i odrzuca szansę na poznanie kogoś nowego. Zamiast tego wsiada do pociągu i ląduje w rodzinnej miejscowości, w rodzinnym domu, gdzie matka i ojciec, żywcem wzięci z lat 80., witają go jak gdyby nigdy nic. Sęk w tym, że obydwoje od dawna nie żyją, a Adama traktują niemal jak tamtego 11-letniego chłopca, którego osierocili w dzień tragicznego wypadku samochodowego. Czy to możliwe, że zmarli powrócili do syna zza grobu? Czy to, że Adam widzi teoretycznie nieżywych już ludzi, wynika z omamów, psychozy, a może niemożliwej do zatrzymania tęsknoty i żalu za nie w pełni wykorzystanym czasem? W tej trudnej podróży poprzez nowe wersje wspomnień i wyobraźnię wspiera go Harry, którego postanawia koniec końców obdarzyć szansą. Chłopak po raz pierwszy od dawna pokazuje mu, czym jest prawdziwe przywiązanie i opieka, lecz aby nazwać to, co ich łączy, miłością, Adam sporo musi jeszcze w sobie przepracować i do wielu rzeczy dojrzeć. Jak mocno nieszczęśliwe dzieciństwo wpłynęło na to, kim jest teraz? I czy gdyby można było cofnąć czas, ocieplić rodzinne powierzchowne relacje i odpłacić się szkolnym tyranom, którzy kazali mu wstydzić się własnej tożsamości – wszystko potoczyłoby się inaczej?
Historia oparta na powieści Nobuhiko Obayashiego najpierw przenika przez nas od środka, bada i otula bolesne wspomnienia, by na koniec nieoczekiwanie zadać cios, po którym nie ma co zbierać. Całe spektrum emocji przy najbardziej oszczędnych środkach – z początku mało znaczących, lecz dopiero po ostatnich rozrywających serce minutach nabierających pełnię sensu. Andrew Haigh poprzez swoich bohaterów wyraża może i w powielający sposób, niemniej poruszające wyznania z perspektywy osób LGBT, dla których mimo upływu lat niezmienne zdają się hejt, brak akceptacji czy wyszydzanie, nie tylko ze strony nieznajomych, ale i jak przekonujemy się na przykładzie Adama i Harry’ego – własnych rodziców. Obydwoje w miarę głębszego poznania decydują się otworzyć przed partnerem i widzem, wyciągając na zewnątrz wszystko to, z czym jako queer faceci musieli zmagać się już od wczesnego dzieciństwa. Harry, mimo iż znacznie bardziej rozrywkowy i wyluzowany niż Adam, okazuje się równie zranionym, poturbowanym wewnętrznie dzieckiem w ciele dorosłego, jednak podobnie jak jego ukochany już dawno nauczył się żyć, maskując swoje prawdziwe emocje, najczęściej chowając je w alkoholu i narkotykach.
To dlatego Adam tak uparcie powraca do spotkań z rodzicami, niemal każdego wieczora odbywając podróż w ramiona bliskich, nieważne, czy istnieje ona w wymiarze rzeczywistym, czy tylko (lub aż) w jego wyobraźni. W domu, z którego był zmuszony wyprowadzić się po śmierci najbliższych, szuka wsparcia, którym wówczas wystarczająco go nie obdarzyli; szuka nocy, w których ojciec, zamiast unikać konfrontacji z wrażliwym synem, przyjdzie do niego szlochającego w poduszkę i powie, że akceptuje go takim, jakim jest. Szuka pretekstu, by uciec od rzeczywistości, z którą jawnie sobie nie radzi – bo jak można żyć i cieszyć się teraźniejszością, znaleźć w sobie pokłady miłości do obdarzenia nią drugą osobę, skoro przeszłość zostawiła za sobą tak wiele cierpienia?
Dobrzy nieznajomi rozkochują w sobie emocjonalnie i wizualnie. Zdjęcia Jamiego Ramsaya są zniewalające, intensywne, zanurzamy się w tej otchłani neonów, mocnych świateł tak, jak Adam zanurza się w swojej nostalgii i pogoni za utraconym dzieciństwem. Andrew Haigh odpowiedzialny za reżyserię i scenariusz nie tworzy historii przełomowej i niezwykle oryginalnej, lecz serwuje widzowi niuansowy film-zagadkę, połączenie gorącego romansu z kinem psychologicznym i elementami fantasy, które w ostatecznej postseansowej analizie robią na odbiorcy kolosalne wrażenie. Sceną zawierającą wręcz esencję tego, o czym w rzeczywistości są Dobrzy nieznajomi, jest świąteczna wizyta Adama w domu rodzinnym, gdzie matka i ojciec, nucąc przy ubieraniu choinki Always on My Mind, po raz pierwszy okazują synowi pełną akceptację, czyli to, czego tak rozpaczliwie potrzebował, a czego nie dostał jako dziecko. Dobrzy nieznajomi są filmem-podróżą, filmem-drogą, filmem-pokutą, w którym napięcie dojrzewa powoli, wątki mieszają się w czasoprzestrzeni, w której sami od pewnego momentu musimy się odnaleźć. Reżyser w charakterystyczny już dla siebie sposób nie serwuje nam gotowych odpowiedzi, a pozostawia pełne pole do interpretacji tego, dlaczego Adam nawiązuje relacje z duchami, skąd tak niespodziewanie w jego życiu wziął się Harry i, summa summarum, co wyciągniemy z absolutnie przepięknej, symbolicznej ostatniej sceny między kochankami.
Mówiąc o magii tej produkcji, nie można nie wspomnieć o magii między dwójką głównych aktorów – Andrew Scottem i Paulem Mescalem. Ten drugi zdaje się już specjalistą w ckliwych, skomplikowanych i intymnych produkcjach, po doświadczeniu w Normal People czy emocjonalnie rozrywającym na części Aftersun. Jego bohater w All of Us Strangers jest z jednej strony pewny siebie, zawadiacki, elektryzujący – z drugiej zaś wciąż trzyma w sobie paniczny strach, co upodabnia go do jego partnera. To kolejna świetna rola młodego Irlandczyka, jednak w starciu z Andrew Scottem Mescal zdecydowanie schodzi tu na drugi plan. Aktor znany z Fleabag kradnie dla siebie cały film, kreując postać przesiąkniętą cierpieniem, niezwykle wrażliwą, uduchowioną, krążącą gdzieś wewnątrz samego siebie, próbującą odnaleźć się w tej dziwnej mieszaninie prawdy i omamów, z której sam zdaje się nie umieć wydostać. Mniejszą, lecz mimo to istotną rolę mają tu też rodzice Adama, grani przez Claire Foy i Jamiego Bella. Scena ostatniego pożegnania w restauracji, dialogi między rodzicami świadomymi swojej śmierci a zrozpaczonym synem uderzają mocno i trwale, stając się prawdopodobnie najbardziej urzekającym, reżysersko i aktorsko doskonałym momentem na przestrzeni całego filmu. Szczególnie trafia do nas duet Scott–Foy, od którego aż bije chemia i magnetyzm, dzięki czemu trudno oderwać od nich wzrok.
Wyrafinowany, uduchowiony, zmysłowy i wizualnie zniewalający. Tak możemy podsumować najnowszy nim Haigha. Mimo iż nie mamy do czynienia ze szczególnie wyszukanym scenariuszem – historię dwójki outsiderów, którzy się w sobie zakochują, widzieliśmy bowiem już niejednokrotnie – Dobrzy nieznajomi trafnie egzaminują nienawiść i uprzedzenia społeczne, obecne zarówno w czasach rodziców Adama, jak i niestety świetnie mające się i dzisiaj. Dla społeczności LGBT z pewnością jest to film ważny, wręcz obowiązkowy. Wszystkim pozostałym dogłębnie uświadomi jednak, jak niewielkie zaczepki, błędy i stereotypy potrafią zaważyć na czyimś całym przyszłym życiu. Adam jest po części bohaterem symbolicznym, w pigułce streszczającym życiorys większości osób queerowych, które całą dorosłość poświęcają często na rozprawienie się z drastycznymi wspomnieniami o nietolerancji i przemocy psychicznej. To niezwykle cenne, że obrazy takie jak Dobrzy nieznajomi powstają, otrzymują zasłużone wyróżnienia (m.in. nominacje do Złotych Globów czy BIFA) i oby trafiły do jak najszerszej publiczności.
Ten rozrywający serce dramat SF porwie was, jeśli nie aktorstwem, jeśli nie zdjęciami, to z pewnością rewelacyjną mieszanką muzyczną, w tym puentującym całe spirytualne, oczyszczające wewnętrznie zakończenie utworem The Power of Love zespołu Frankie Goes To Hollywood. Właśnie dla takich scen końcowych chodzi się do kina – na takie empiryczne, filozoficzne dramaty czekamy latami.