search
REKLAMA
Archiwum

DO DIABŁA Z MIŁOŚCIĄ (2003)

Paweł Marczewski

30 grudnia 2017

REKLAMA

Tytuł zdawałby się wskazywać, że mamy do czynienia z kolejną sentymentalną bajeczką opartą na schemacie Kopciuszka, które to opowiastki nazywa się dziś zaszczytnym mianem romantycznych komedii. Jednakże Do diabła z miłością zaskakuje – przede wszystkim dyskretną ironią w odniesieniu do bohaterów i opowiadanej historii. Co więcej, obok słownych i sytuacyjnych żartów mamy też nienachalną próbę powiedzenia czegoś o podziale ról społecznych między kobietą i mężczyzną. Historia na pozór wydaje się idealnie pasować do wzorca „ona nie chce go znać, on nie chce jej oglądać, ale w rzeczywistości mają się ku sobie”, znanego z innych filmów gatunku. Barbara Novak (Renee Zellweger) przyjeżdża z Maine do Nowego Jorku, aby spotkać się z redaktorką oraz wydawcą napisanej przez siebie książki.

Dziełko nosi tytuł „Do diabła z miłością”, bowiem Barbara udowadnia w nim z pasją, że miłość nie jest kobietom do niczego potrzebna, stanowi jedynie wygodne narzędzie, za pomocą którego mężczyźni zaprzęgają je do domowego kieratu. Książka, po pewnych staraniach ze strony redaktorki, trafia na pierwsze miejsce listy bestsellerów, zaś jej autorka staje się wyrocznią dla wszystkich nowojorskich kobiet. Jest jednak jeden problem – pracujący w magazynie dla mężczyzn dziennikarz Catcher Block (Ewan McGregor), kobieciarz i najbardziej zjadliwe pióro w mieście. Zaczytujące się w książce Barbary kobiety błyskawicznie się emancypują i nie ulegają już czarowi Blocka z równą łatwością, jak przedtem. Catcher pragnie zniweczyć efekty rewolucji zapoczątkowanej świetnie sprzedającą się publikacją – w tym celu postanawia uwieść przebojową pisarkę, dowodząc tym samym, że sama nie wierzy w swoje tezy.

Film zwraca uwagę efektowną stylizacją. Akcję umieszczono w latach 60. i starano się odtworzyć nie tyle ówczesną rzeczywistość, co klimat filmów z tamtego okresu. Twórcy Do diabła z miłością podkreślają, że wzorem były dla nich produkcje z Doris Day i Rockiem Hudsonem. Choć, wstyd się przyznać, jestem ignorantem w materii pierwowzoru, to atmosfera filmu Peytona Reeda bardzo mi się podobała. Składają się na nią przede wszystkim efektowne zdjęcia Jeffa Cronenwetha (nakręcił z Davidem Fincherem Podziemny krąg), który podkreśla, że uzyskując nasyconą paletę barw oraz eksponując ręcznie malowane tła starał się oddać hołd stylowi, jaki prezentowały romantyczne komedie sprzed czterdziestu lat.

Bywa, że niektóre kadry, zakomponowane z użyciem technik właściwych starym klasykom, użyte zostały do wykreowania dodatkowych komediowych smaczków. Tak jest na przykład w scenie rozmowy telefonicznej, jaką prowadzą ze sobą Catcher i Barbara. Ekran został podzielony i każde z bohaterów oddaje się swoim porannym czynnościom, jednakże obie połówki obrazu zostały tak dopasowane, aby telefoniczna rozmowa uzyskała seksualny podtekst. Może nie jest to humor zbyt finezyjny, ale wizualnie scena wygląda dość efektownie. I tym sposobem stara technika filmowa, która dziś jakby nieco wraca do łask (wystarczy przypomnieć sobie montaż Hulka), wykorzystana została w sposób, który nie przeszedłby w filmie z Doris Day. Ostatecznie panna Day nie wcielała się nigdy w postać w rodzaju Bridget Jones. Na osobną uwagę zasługuje muzyka Marca Shaimana. Podobnie jak zdjęcia, wykorzystuje chwyty, które na pozór wydają się nieco przebrzmiałe. Shaimanowi udało się jednak stworzyć ilustrację subtelnie współtworzącą klimat filmu, delikatną, a mimo wszystko przykuwającą uwagę. Duże brawa.

Wreszcie kilka słów o obsadzie. Przy jej kompletowaniu popełniono jedną, za to znaczącą pomyłkę. Chodzi o występ Renee Zellweger. Jej rola w Chicago, aczkolwiek słusznie pozostawała w cieniu popisów Catherine Zety-Jones, była kawałkiem przyzwoitego aktorstwa. Tutaj „siostra Betty” wraca niestety do stylu, który zaprezentowała w Dzienniku Bridget Jones – krzywi się, mruży i wytrzeszcza oczęta. Słowem – rozpaczliwie próbuje być zabawna. Tym samym udowadnia, że kompletnie nie czuje konwencji tak zręcznie wygrywanej przez resztę ekipy. Patrząc na Zellweger mam wrażenie, że oglądam Dusię z teleturnieju „Szalone liczby” (wcielała się w nią onegdaj Daria Trafankowska, która z wyglądu bardzo Renee przypominała). Teleturniej ów przeznaczony był dla widzów w wieku lat 13 – i dla takowych widzów najwyraźniej grać powinna złotowłosa Roxie Hart.

Duże brawa należą się natomiast Ewanowi McGregorowi. Do tej pory mieliśmy okazję oglądać go w rolach o nieco innym charakterze. Jeśli występował w komedii, to raczej czarnej – jak Płytki grób i Trainspotting Danny’ego Boyla. Pewien wyłom stanowiła rola pisarczyka w Moulin Rouge! – to właśnie ta rola zwróciła na McGregora uwagę twórców Do diabła z miłością. Wybór okazał się trafny, Ewan bawi się rolą i wykorzystuje każdą okazję, aby jakimś efektownym gagiem ukraść ekran pozostałym aktorom. Film Peytona Reeda ogląda się z przyjemnością. Zwraca uwagę spójna koncepcja wizualna i muzyczna. Dialogi są zabawne, choć zdarzają się grepsy balansujące nieco na granicy dobrego smaku i niezbyt pasujące do klimatu całości. Obejrzenie do końca romantycznej komedii przychodzi mi zazwyczaj z dużym trudem, ale przy Do diabła z miłością nie musiałem się za bardzo wysilać.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA