DAFT PUNK’S ELECTROMA. Pomysłowe i zapadające w pamięć science fiction słynnego duetu

Tekst z archiwum Film.org.pl (2007). Autorem tekstu jest Andrzej Wiśniewski.
Czarne Ferrari 412 leniwie sunie autostradą kalifornijskiej pustyni. Mija kaniony, skaliste góry i zapiaszczone pagórki. Na tablicy rejestracyjnej lśni dumnie – „HUMAN”. Wewnątrz dwie postaci w metalicznych, anonimowo niepokojących hełmach. Podróżując w absolutnym milczeniu, trafiają do skromnego, spokojnego miasteczka, gdzieś na obrzeżach pustyni. Mieszkańcy snują się sennie, zaprzątnięci codziennymi obowiązkami. Ktoś idzie do pracy, ktoś inny podlewa trawnik przed domem, kilku celebruje nowożeńców przed niewielką kaplicą, inni wracają z zakupami do domu. Nie byłoby w tym widoku nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wszyscy oni są robotami.
Niespokojnie, sennie i ekscytująco rozpoczyna się pełnometrażowy debiut francuskiego duetu muzycznego Daft Punk. Thomas Bangalter i Guy-Manuel de Homem-Christo to prekursorzy francuskiego house’u i obecnie jedni z czołowych przedstawicieli muzyki elektronicznej. Znani z perfekcji i skrupulatności w dziedzinie muzycznej, wykazują się nimi również podczas tworzenia filmu. Daft Punk jest od pewnego czasu mocno zainteresowany kwestiami filmowo-wizualnymi. Zaczęło się w roku 2003 od współpracy z Leiji Matsumoto, twórcą wielu telewizyjnych serii anime. Wydaną w 2001 roku płytę „Discovery” zilustrowano pełnometrażowym anime. Film opowiada historię pewnego zespołu, osadzoną w przyszłości na odległej galaktyce. W roku 2006 duet wydał swój najnowszy album „Human After All” i stworzył samodzielnie wszystkie teledyski promujące płytę. Natomiast w tym roku Daft Punk przygotował nadzwyczajne widowisko do obejrzenia wyłącznie na żywo. Trasa koncertowa „Alive 2007”, bo o niej właśnie mowa, to bardziej dzieło wizualne, niż muzyczne. Gigantyczny ekran w tle, fantastyczna gra świateł i dwa roboty na potężnej piramidzie-ekranie w środku sceny. Wszystko to razem tworzy niełatwe do zrelacjonowania wrażenia wizualne i niezapomniane przeżycie muzyczne, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Perfekcja, timing i dbałość o najmniejsze szczegóły jest również wyraźnie widoczna w Electromie. Elementy te tworzą charakter filmu – eksperyment, estetyczną, wizualną podróż typu Quatsi Trilogy czy Cremaster. Oczywiście – daleko temu filmowi do wspomnianych dzieł, jednakże zamysł twórców był raczej podobny. Electroma to nieco pretensjonalna, lecz mimo wszystko wyrafinowana, minimalistyczna wizja muzyczna w sosie science-fiction.
Pytanie bez odpowiedzi
Fundamentalnym punktem zwrotnym, będącym istotą opowieści, jest metamorfoza. Hero Robot No. 1 i Hero Robot No. 2 decydują się na przekształcenie swych robotycznych kasków w ludzkie twarze. Grupa naukowców w sterylnie białym laboratorium pokrywa hełmy bohaterów lateksowymi maskami, nieudolnie imitującymi ludzkie twarze. Czarne, skórzane stroje zostają zastąpione przez białe kombinezony. Bohaterowie po transformacji próbują wrócić do świata robotów. Niestety, ich nowe wcielenia nie spotykają się z ogólną aprobatą. Mieszkańcy rozpoczynają gniewny pościg, przypominający sceny z Frankensteina, którego bohater jest przecież niejako pierwszym robotem w historii. Z tej właśnie perspektywy historia zatacza krąg, w pewnym sensie zamyka się. Filmowych nawiązań można znaleźć więcej. Kostiumy bohaterów i krajobrazy rodem z Mad Maxa. Lynchowska atmosfera sennego, prowincjonalnego miasteczka. Lśniąco białe wnętrza laboratorium zaczerpnięte z THX 1138. Panowie nie są laikami w kwestii filmowej, i nie ukrywają, że pierwsze pomysły współpracy muzycznej padały właśnie po seansach filmów fantastycznych w ich ulubionym, starym kinie gdzieś w Paryżu.
Film kompletnie pozbawiony dialogów, zbudowany na „nieistniejącej” mimice metalowych kasków-twarzy, zdaje się być pytaniem bez odpowiedzi – szerokim polem do interpretacji dla widzów. Zmuszeni są oni tym samym do samodzielnego wykreowania gry aktorskiej i dialogów – do konstruowania detali fabuły i jednocześnie sensu opowieści. Interpretacji zbudować można wiele. Zmiana, pragnienie otwarcia się czy ekspresji spotykają się z nieuzasadnionym sprzeciwem i gniewem otoczenia. W kwestii płci, koloru skóry, osobowości czy zawodu – to truizmy i komunały. Biorąc z kolei za podstawę przewrotność opowieści można by stwierdzić, że bohaterowie filmu, chcący przeobrazić się z robotów w ludzi, to tak naprawdę Thomas i Guy-Manuel pragnący w realnym świecie uwolnić się od ludzkiej formy i zostać robotami. Niestety nie jest to do końca możliwe – metaliczne hełmy, jak filmowe ludzkie maski, nie mają trwałości. Nie można ich użyć w sensie absolutnym, tym samym zmiana w roboty nie jest możliwa. Jest za to piętnowana przez otoczenie, co przypuszczalnie kieruje duet do fatalnego końca. To jedynie luźne rozmyślania, zbudowane na wymyślnej historii francuskiego duetu, i idei cyfrowo-robotycznej, przewijającej się od pewnego czasu w ich muzyce i image’u. Historia ta dotyczy niesławnego, tajemniczego wybuchu, podczas pracy w studio, z dnia 09/09/1999 godz. 9.09, który to wybuch zamienił paryskich młodzieńców w roboty. Czego jak czego, ale pomysłowości i wyobraźni z pewnością nie można im odmówić.
Wizualna odyseja
Kwestia techniczna została oczywiście dopracowana bardzo szczegółowo, mimo że praca na planie trwała tylko 11 dni. Za zdjęcia odpowiedzialny był sam Thomas Bangalter, co było jego debiutem zdjęciowym, ale także reżyserskim i scenariuszowym jednocześnie (przy dwóch ostatnich współpracował Guy-Manuel). Zdjęcia i kolorystyka utrzymane są w stylistyce pustynnego, kalifornijskiego miasteczka z kina lat 80-tych. Co ciekawe, jako nośnik Francuzi zdecydowali się wybrać celuloidową taśmę Kodaka, odstępując całkowicie od popularnej ostatnio kamery i obróbki cyfrowej. Przekłada się to bezpośrednio na specyficzną atmosferę opowieści. W filmie nie pojawiają się również żadne efekty komputerowe, choć okazji jest co najmniej kilka. W zamian otrzymujemy precyzyjne, mechaniczne urządzenia i jednego prawdziwego robota. Muzyka w filmie to także kolejna niespodzianka – nie jest to musical Daft Punk, nie usłyszymy tutaj nawet jednego utworu zespołu. Historię ilustrują natomiast Brian Eno, Curtis Mayfield, Fryderyk Chopin czy Joseph Haydn. Mimo to muzyka nie jest motywem przewodnim. Jest nim raczej cisza lub zwykłe dźwięki otoczenia. Całość sprawia jednak wrażenie naturalności i klarowności. Nad wyraz drażliwym elementem pozostaje montaż, cechujący się nadmiernym, bezzasadnym przeciąganiem ujęć. Podyktowane jest to oczywiście chęcią rozciągnięcia filmu do minimalnego kinowego metrażu 70-ciu minut. Jednakże historia ta zdecydowanie zmieściłaby się w krótkometrażowych 15-tu minutach. Niestety w tej sytuacji film nie miałby szans na kinowe projekcje w mistycznej wręcz atmosferze (vide paryskie projekcje wyłącznie w soboty o północy), i prawdopodobnie utknąłby gdzieś pomiędzy serwisem YouTube, a stroną fanklubu.
Filmy tworzone przez muzyków czy rockowe grupy generalnie otrzymują etykietki „wyłącznie dla fanów”, „niestrawne dla przeciętnego widza”. Z pewnością jest jakiś sens w tej logice, jako że często są to filmy naszpikowane serią informacji, wzmianek i anegdot niezrozumiałych dla grupy zewnętrznej. W tym jednak przypadku nie można traktować Electromy jako filmu odnoszącego się do zespołu Daft Punk. Na tej płaszczyźnie jest to wizualna odyseja, opowieść o wyalienowaniu, stworzona przez muzyczny duet wizjonerów i perfekcjonistów. Zalecam wyciszenie i cierpliwość, pozwalające przebrnąć przez co poniektóre niełatwe sceny. Nagrodą zaś będzie arcygenialna w formie ostatnia scena filmu, która z pewnością na długo zapadnie w pamięć.