CZŁOWIEK ZWANY KONIEM. 50 lat od premiery
Tradycyjnie rdzenni Amerykanie, potocznie zwani Indianami, zajmowali w westernowym imaginarium miejsce raczej niewdzięczne, służąc przede wszystkim jako agresywni antagoniści dla kolonizujących Dziki Zachód osadników. Byłoby jednak niesprawiedliwością stwierdzenie, że taki obraz to jedne spojrzenie na pierwotnych mieszkańców Ameryki w ramach tego gatunku. Western, nawet w wersji klasycznej, proponuje wiele co najmniej niejednoznacznych, a czasem po prostu odkłamujących negatywne stereotypy wizji relacji na linii Indianie–biali. Jednym z nich jest Człowiek zwany Koniem Elliota Silversteina z Richardem Harrisem w tytułowej roli.
W prologu filmu poznajemy Johna Morgana – zblazowanego Anglika, arystokratę, zabijającego na amerykańskich Wielkich Równinach czas i pardwy. Jego myśliwska wycieczka kończy się cokolwiek niefortunnie – jego towarzysze zostają zabici przez wojowników Dakotów, zaś on sam trafia do indiańskiej niewoli. Wódz Żółta Ręka podarowuje go jako zwierzę gospodarskie swojej matce i od tej pory dumny blondwłosy arystokrata zmuszony jest do niewolniczej pracy wokół tipi swojej właścicielki. Traktowany jak zwierzę, sprowadzony do roli gospodarskiego konia, nierozumiejący słowa w języku rdzennych Amerykanów, Morgan początkowo głównie żywi się marzeniami o ucieczce. Za namową starszego stażem jeńca, metysa Batise’a, który jako jedyna w wiosce mówiąca po angielsku osoba służy protagoniście za przewodnika po pozornie „dzikim” i niezrozumiałym świecie Indian, John postanawia odzyskać wolność, stopniowo zyskując szacunek swoich porywaczy.
Osią fabuły Człowieka zwanego Koniem są więc systematyczne dążenia Morgana do wspinania się w lokalnej hierarchii i wydobycia z uwłaczającego mu statusu gospodarskiego zwierzęcia. Po drodze poznaje też rytm życia ludu Wielkich Równin, zwyczaje Dakotów i niepostrzeżenie coraz bardziej zrasta się z tą samą społecznością, która początkowo wydawała mu się piekielnym orszakiem prymitywnych bestii. Jak na utrzymany w tradycyjnej konwencji western przystało, pojawia się też wyrazisty wątek romantyczny, dodatkowo komplikujący relacje Anglika z rdzennymi Amerykanami. To właśnie on, obok nadciągającej konfrontacji z wrogimi Szoszonami, będzie katalizatorem przemiany Morgana z konia w człowieka zwanego Koniem – z niewolnika w członka tubylczej społeczności.
Tak zawiązaną i rozwiniętą historię białego schwytanego przez „czerwonoskórych” Silverstein prowadzi pewnie ścieżką niezawodnego westernowego kanonu, z klarownymi konfliktami napędzającymi akcję, umiejętnym przeplataniem przejrzystej ekspozycji i angażujących scen akcji oraz wyrazistą wymową moralną. W tym ostatnim aspekcie objawia się to, co stanowi największą wartość dodaną Człowieka zwanego Koniem i wyróżnia go na tle wielu klasyków kina Dzikiego Zachodu. Twórcy proponują tu spojrzenie na dyżurnych westernowych antagonistów pozbawione tradycyjnych ciemnych okularów. Wraz ze stopniową akulturacją Morgana Dakotowie stają się w tej opowieści coraz mniej dzicy, a coraz bardziej ludzcy, ich kultura zaś okazuje się bardzo odmienną od europejskiej, ale wcale nie mniej wartościową. To rewizjonistyczne podejście powoduje, że pomimo mówiącego po angielsku protagonisty Człowiek zwany Koniem jest w większej mierze filmem o Dakotach niż o zmaganiach schwytanego w obcym kraju arystokraty.
Filmy Silversteina, pomimo antropologicznych ambicji w zakresie oddania sprawiedliwości rdzennym mieszkańcom Dzikiego Zachodu, można z perspektywy czasu pod względem autentyczności i przełamywania kolonialnej perspektywy oceniać różnie. Choć znaczna część dialogów wypowiadana jest w języku dakota, film spotkał się z raczej chłodnym przyjęciem środowisk rdzennie amerykańskich – m.in. dlatego, że kluczowe role dakotyjskie, Żółtą Rękę, Głowę Bizona i Biegnącą Łanię, grają aktorzy innych, nie rdzennie amerykańskich narodowości, a cała historia filtrowana jest wciąż przez pryzmat białego głównego bohatera (trzeba zresztą przyznać, że posągowy Richard Harris to faktycznie ucieleśnienie dumnej brytyjskości). Można mieć też zastrzeżenia co do sposobu ukazania kultury Wielkich Równin – choć pojawiające się w filmie zwyczaje i obrzędy były inscenizowane w oparciu o źródła etnograficzne (czym zresztą chwalą się twórcy na samym początku filmu), nie udało im się uniknąć pewnych uproszczeń i projekcji kultury euroatlantyckiej na duchowość oraz wierzenia Dakotów.
Nawet jednak mając to na względzie, w ostatecznym rozrachunku Człowiek zwany Koniem jest produkcją faktycznie przełamującą pokutujące w amerykańskim kinie przez długie lata stereotypy Indian jako krwiożerczych i okrutnych dzikusów, słusznie wykorzenianych przez białych pionierów. Silverstein i Jack DeWitt (autor scenariusza) rozpoczynają od podsuwania takich właśnie tropów, systematycznie rozmontowując je, w miarę jak zmienia się percepcja Johna Morgana. Choć więc pewnie trudno może uznać Człowieka… za prawdziwy „western z rdzennego punktu widzenia”, to już na pewno okazuje się w perspektywie historycznej rodzajem otwarcia na nowe postrzeganie zniszczonych społeczeństw pierwszych mieszkańców kontynentu. Za pomocą zgrabnego dramatu o asymilacji, wplecionego w narracyjną tożsamość westernu, twórcy wpisują się w nurt rozliczenia z krwawymi fundamentami Stanów Zjednoczonych i z niezłym skutkiem starają się zarysować portret Indian jako złożonej, czasem okrutnej, ale i równorzędnej z innymi społeczności, kontynuując tym samym nurt “restauracji Indian” w ramach westernu, kreowany m.in. przez Johna Forda i jego Jesień Czejenów. DeWitt powrócił zresztą do niego razem z Koniem (i Harrisem) w dwóch sequelach.
Choć Człowiek zwany Koniem to raczej „standardowa” produkcja westernowa, niewyróżniająca się szczególnym rozmachem czy przepastnym budżetem, wskazane wyżej ambicje pożenienia wrażliwej na kulturę indiańską (re)wizji jednego z centralnych konfliktów dramaturgicznych Dzikiego Zachodu i atrakcyjnej, przygodowej narracji, były niemałe. Efekt końcowy zaś okazuje się, nawet po latach, więcej niż satysfakcjonujący. Na poziomie realizacyjnym to świetna robota – warto podkreślić jakość muzyki autorstwa Leonarda Rosenmana i potęgujący dramaturgię dynamiczny montaż podpisany przez trzech znakomitych fachowców, Gene’a Fowlera Jr., Philipa W. Andersona i Michaela Kahna (dwaj pierwsi byli już wówczas weteranami Hollywood, ostatni zaś po latach wsławił się jako etatowy montażysta Stevena Spielberga), dzięki któremu sekwencje akcji, a także kluczowa scena inicjacji Johna-Konia robią do dziś wrażenie. Na poziomie społecznym nie warto z kolei odbierać filmu z Harrisem jako kina zaangażowanego krytycznie czy nawet źródła etnograficznej wiedzy na temat Dakotów. Mimo swej białej optyki Człowiek zwany Koniem robi coś dobrego na innym poziomie – naturalizuje odmienność rdzennych Amerykanów na poziomie konwencji gatunkowej i świata przedstawionego, wskazując na arbitralne i umowne podstawy międzykulturowej wrogości. Jest to więc rodzaj kompromisu pomiędzy rewizją gatunkowych tropów a wciągającą filmową rozrywką. Kompromis bynajmniej nie zgniły i wciąż wart uwagi, pomimo mijających właśnie pięciu dekad na karku.