CZŁOWIEK RAKIETA (1991). Pierwszy prawdziwy Avenger
Niemal drugą dekadę trwa renesans kina opartego na komiksach z superbohaterami. Datą graniczną wydaje się być premiera pierwszej części X-Men Brian Singera, czyli milenijny rok 2000. Obraz ten, oparty na solidnym scenariuszu z zaangażowanym społecznym wydźwiękiem z bardzo dobrą obsadą i świetnymi efektami specjalnymi, być może otworzył drogę dla kolejnych udanych adaptacji: Spider-Mana Sama Raimiego, przełomowego Mrocznego Rycerza (po którym zaczęto rozpatrywać tego typu dzieła w zupełnie innych, poważniejszych kategoriach) i całego cyklu opartego na marvelowym uniwersum, zapełnionego przez takie postacie jak Iron Man, Hulk i Kapitan Ameryka. W ten sposób superbohaterowie i filmy-komiksy na stałe weszły do repertuarów kin i cieszą się niesłabnącym, ba! – wręcz rosnącym zainteresowaniem. Osoby w minimalnym stopniu zainteresowane filmem na pewno zdają sobie sprawę z planów wydawniczych studiów DC Comics i Marvel Film Studios na najbliższe lata i to chyba wystarczy za dowód.
Jednak nie tak bardzo wcześniej, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, sytuacja była zupełnie inna. Przed pierwszym Burtonowskim Batmanem studia niechętnie wykładały potężne budżety na widowiska superbohaterskie. Triumfy święciły komedie sensacyjne w stylu Gliniarza z Beverly Hills oraz tematyka science i fantasy fiction – Pogromcy duchów, seria Indiana Jones, Powrót do przyszłości. Co ciekawe, rynek wydawniczy komiksów miał się całkiem dobrze pod względem jakości utworów – to właśnie wtedy Frank Miller nadał postaci Człowieka-Nietoperza psychologiczną głębię i ciekawy historyczny background w swoim Batman: Rok Pierwszy, a duet Dave Gibbons–Alan Moore wywrócił postać superbohatera do góry nogami w rewolucyjnych Strażnikach. Mniej więcej w tym okresie całkiem dużą popularnością cieszył się Człowiek-rakieta. Stworzony przez Dave’a Stevensa bohater nawiązywał do tradycji lat trzydziestych i czterdziestych i wyraźnie czerpał ze stylistyki Flasha Gordona i biografii Kapitana Ameryki. Bohater poruszał się w powietrzu za pomocą specjalistycznego silnika rakietowego przymocowanego do kostiumu i walczył z nazistowskimi szpiegami w USA. Wkrótce prawa do komiksu zakupił producent Steve Miner i wraz ze scenarzystami Dannym Bilsonem i Paulem De Meo zaczęli pierwsze przymiarki do adaptacji. Początkowo widzieli Człowieka Rakietę jako niezależny niskobudżetowy film. Żadne studio nie było zainteresowane produkcją tego typu dzieła.
Potem nadeszli Królik Roger, Batman, Dick Tracy. Przeważająco pozytywne opinie krytyków, uznanie publiczności i świetne wpływy ze sprzedaży biletów oraz zabawek i gadżetów skłoniły studio Walta Disneya do uruchomienia produkcyjnej maszyny, której efektem pracy miał być Człowiek Rakieta. Zatrudniono reżysera Joego Johnstona, który wcześniej pracował w artystycznym pionie chociażby przy Gwiezdnych wojnach, zebrano spory budżet i silną ekipę, złożoną m.in. z uznanego montażysty Arthura Schmidta oraz kompozytora Jamesa Hornera. Od początku w produkcję zaangażowany był również twórca komiksu Dave Stevens, który nie zgadzał się z większością decyzji filmowców. I chyba słusznie, bo o ile od strony produkcyjnej Człowiek Rakieta prezentuje się przyzwoicie nawet po prawie trzydziestu latach od premiery, to jednak stoi na półce nieco zakurzonej i zapomnianej. Słusznie czy nie?
Chyba jednak niesłusznie. Film miał ogromny potencjał, ale nie przyjął się nawet na tyle, żeby otrzymać sequel. Przyczyną tego stanu rzeczy może być fakt, że produkcja za bardzo skupia się na rakiecie, a za mało na człowieku. Największą bolączką jest – niestety – castingowy wybór dotyczący odtwórcy głównej postaci. Podobno przeczesano sporo aktorskich agencji w poszukiwaniu idealnego kandydata i reżyser zdecydował się na nieznanego dotąd Billy’ego Campbella, który wydawał się być idealny do roli ze względu na swoje fizyczne podobieństwo do pierwowzoru. Na ekranie widać wysiłek i trud młodego, nieopierzonego aktora włożony w zbudowanie postaci, jednak wysiłek ten i trud są daremne. Jego postać została niemal zjedzona przez drugi plan, na którym błyszczą Alan Arkin, młodziutka i boleśnie piękna Jennifer Connelly i – w mniejszych, ale charakterystycznych rólkach – Paul Sorvino oraz bezbłędny Timothy Dalton. Ten ostatni, świeżo po roli Jamesa Bonda, wcielił się w eleganckiego, szarmanckiego antagonisty i kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Nie to, żeby postacie były jakoś błyskotliwie napisane lub zgłębione, ale na potrzeby awanturniczej przygody w starym dobrym stylu wystarczy. W ten sposób jednak główny bohater zostaje niemal zgnieciony przez resztę ekipy. Campbellowi ciężko zdominować sceny, w których towarzyszy mu Arkin w roli mechanika i mentora, czy Dalton jako znakomicie przeszarżowany arcyłotr. Zdaje się, że Disney i producenci celowali w stronę serii lub nawet franczyzy opartej na charyzmatycznej postaci (wzorem wspomnianego Indiany Jonesa), której kolejne części opowiadałyby o niesamowitych przygodach, romansach i podniebnych wyczynach, i w świetle braku sukcesu finansowego musieli wycofać się ze swoich planów.
Sam scenariusz również zdaje się być przeciążony po stronie pierwszej połowy i nadmiernej komplikacji fabuły, kosztem płynnego przejścia do perypetii i rozwiązania akcji. Zanim coś „zaskoczy”, mija bardzo dużo ekranowego czasu, a zanim Rakieta rozwinie skrzydła, jesteśmy już daleko w drugiej części filmu. Tak zwykle bywa przy produkcjach bardzo silnie nadzorowanych przez studia, gdzie producent, niewyczulony na inteligencję publiczności, chce dokładać kolejne sceny wyjaśniające wszystko, co można wyjaśnić. Przekaz i historia są proste. Morał filmu najlepiej podsumowuje zresztą wypowiedź rzezimieszka granego przez Paula Sorvino. Na informację, że jego szef jest w rzeczywistości niemieckim szpiegiem, wypowiada on kwestię: „Może i jestem draniem. Ale jestem Amerykaninem”. Czy jest to klisza, czy ogranie kliszy, naprawdę ciężko stwierdzić, jednak w tej formie i w tej opowieści brzmią po prostu dobrze.
Nie sposób nie polubić nieco naiwnej, komiksowej stylistyki filmu. Lata trzydzieste wydają się być bardzo podatne i wdzięczne dla obiektywów kamery. Film nakręcono w typowym dla okresu kluczu oświetleniowym, nadając scenografii i rekwizytom nieco połysku i atelierowej sztuczności. Oko cieszą projekty scenograficzne, kostiumy i oczywiście wygląd kostiumu tytułowego bohatera. Vintage’owy klimat sprawia, że nie razi nawet kilka archaicznie wyglądających efektów specjalnych i montażowych. Te niedoróbki można po prostu skwitować słowami: „no przecież tak miało być”. Industrial Light&Magic miało zarówno lepsze, jak i gorsze osiągnięcia. Nic złego nie można natomiast opowiedzieć o samym tempie i aranżacji scen akcji. Składał je do całości Arthur Schmidt, podwójny zdobywca Oscara za Kto wrobił Królika Rogera i Forresta Gumpa, co wystarczy za rekomendację jakości. Disney podaje, że budżet filmu wyniósł 35 milionów dolarów, czyli dokładnie dwa razy mniej niż realizowany w tym samym czasie Spielbergowski Hook. A jednak jako całość prezentuje chyba więcej klasy i pomysłowości. Jest to uroczy, sympatyczny film, któremu zabrakło bohatera z krwi i kości i aktora, który skradłby serca publiczności.
Człowiek Rakieta idealnie sprawdza się jako wczesna przymiarka do późniejszego Kapitana Ameryki, którego zresztą nakręcił ten sam Joe Johnston. Ale nie można oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie kilka istotnych kwestii, mógłby po prostu być – nie zapowiadać – zaczątkiem całkiem niezłej serii i przykładem doskonałej adaptacji komiksu – w czasach, gdy marvelowe uniwersum składało się z animowanych seriali o Spider-Manie i X-Menach.
korekta: Kornelia Farynowska