Czerwony Świt AD 2012
Autorem gościnnego tekstu jest Dawid „Merv” Sosin.
Pewnego wieczoru postanowiłem udać się w nostalgiczną podróż do roku 1984, kiedy to wojska ZSRR dokonały inwazji na terytorium USA. Taki właśnie pomysł był osią wydarzeń przedstawionych w filmie „Czerwony Świt”, produkcji USA, dziś już klasycznej i w wielu kręgach posiadającej miano kultowej. Głównym bohaterem tej historii był młody Patrick Swayze, który wcielił się w rolę lidera partyzanckiej grupy „Wolverines” – ot, zwykły człowiek, obywatel USA, stawiający – ramię w ramię z najbliższymi mu ludźmi – czoła okupantowi.
Parę lat temu zawitał temat remake’u tego filmu. Planowano, coś mówiono, ale bez konkretów; było coś na rzeczy, w końcu Hollywood przerabianie w ostatnich latach uwielbia. Na nieszczęście, sukces „Thora” zmotywował tak producentów, jak i dystrybutora, by remake’owi tę szansę jednak dać, tym bardziej, że w obsadzie miała zagościć świeża gwiazda – Chris Hemsworth w roli Patricka Swayze’go miał ponieść ten film, tak samo jako poniósł rolę Thora.
Od razu uprzedzam – delikatnie mówiąc, średnio to wyszło. Na myśli mam to, że oglądając oryginalną wersję filmu czułem partyzantkę. Naprawdę, ten upływający czas pod „Ruskimi”, zagrożenie, „spirit” czułem; caluteńki film w okopie przesiedziałem gdzieś na wsi w Stanach. Z remake’iem sprawa przedstawia się zgoła inaczej, a mianowicie przez cały film histerycznie wręcz się śmiałem na przemian z tym specyficznym uczuciem, jakby to powiedział Obi-Wan Kenobi, as if millions of my grey cells suddenly cried out in terror and were suddenly silenced 😉
Dlaczego tak było?
Pierwszym najoczywistszym powodem jest skala przedsięwzięcia tak wtedy, jak i dzisiaj. Mimo iż filmy dzieli prawie 30 lat, oryginał wciąż ma kopa i kopie d… remake’owi na każdej płaszczyźnie. Wersja z lat 80. to konkretny blockbuster tamtych lat, który dobrze ogląda się nawet dziś, podczas gdy wersja z 2012 to po prostu tani film nakręcony bez pomysłu, o bandzie debili biegających z bronią i krzyczących, że rosomaki jadą. W filmie z 1984 roku każda dywersja to zrealizowana w pocie czoła scena akcji, niezwykle dynamiczny krótkometrażowy filmik ukazujący oblicze partyzanckiej batalii przeciw okupantowi. Sama bojówka „Wolverines” pierwotnie znana jest w całym kraju – zaiste, nadzieja narodu. Natomiast współczesne chłopaki chowają się w przydrożnych krzakach, biegają po podwórkach zachowując się coraz to bardziej irracjonalnie i gnieżdżą się w ziemiance (chyba tylko po to, by mogło ich zasypać). Naprawdę, nowy „Czerwony Świt” odbiera „Surrogates” tytuł „The Dumbest Movie Ever” i zasłużenie będzie w tej kategorii dzierżył palmę pierwszeństwa przez, miejmy nadzieje, pokolenia.
Szare komórki krzyknęły po raz pierwszy, gdy goście zdjęli załogę pancernego samochodu uzbrojonego w ciężki karabin maszynowy, po czym… zostawili go na środku ulicy, wbiegli do jakiegoś garażu i ukradli zwykły cywilny samochód… Albo jedna z ostatnich akcji – tu już naprawdę płakałem ze śmiechu: jedna z postaci uświadamia sobie, że jest otagowana chipem GPS, ale wie, gdzie ma to wszczepione. Zamiast wyjąć ustrojstwo jakimiś szczypcami mamy tu klasyczną scenę typu „ja jestem stracony, idźcie więc beze mnie, zostawcie mi tylko broń za towarzysza”.
Generalnie mamy tu do czynienia z marną kreacją bohaterów. Zróżnicowany przedział wiekowy bohaterów oryginału zastąpiony został poborowym, ewentualnie tuż przed, ale to naprawdę nic wielkiego. Film jest do pewnego stopnia kalką i swoistą profanacją. W oryginale mamy świetną scenę: chłopaki polują na jelenia. Młodzian strzelił, bam, jeleń leży. Teraz pij waść krew – mówią starsi.
– A bo co? – pyta Młodzian.
– Aaaa – grożą palcem starsi – bo leśny kodeks – dodają. I gość pije, przemienia się prawdziwego łowcę i „The Mana”. Scena ma taką moc, że można poczuć siłę bractwa.
W nowej zaś filmu wersji mamy kartonowego Thora robiącego młodziana… w balona, rzucającego tak czerstwym sucharem, że krew zalewa. Jest inaczej, płycej, prymitywniej, gorzej. Nawet wróg, podmieniony na Koreę Północną, jest w zasadzie jedynie zdemonizowanym żołnierzem, podczas gdy 30 lat temu to, proszę ja Was, to dopiero byli komuniści! Indoktrynacja, inwigilacja, wszędzie pancerne patrole, czołgi stoją na ulicach, helikoptery ze szperaczami i wszędzie te mordy „gawarit i gawarit, a ja ni panimaju”. Albo oficer ds. tłumienia rebelii – w starej wersji to weteran doświadczony w Afganistanie, pełnowymiarowy żołnierz z osobowością. W nowej zaś jest on w zasadzie nikim – co ciekawe mimo inwazji z Korei oficerem tym jest oficer Specnazu, heh – dosłownie potraktowano go tak jakby o nim tylko wspomniano w pogawędce:
– O, ten, co tam siedzi za tym Koreańcem.
– Ten Rusek?
– No!
– Aha.
I poszli sobie.
Tak samo z amerykańską armią. W oryginale mamy żołnierza Marines, który spokojnie mógłby hasać po dżungli za Predatorem, natomiast w remake’u widzimy trzech typków spod lokalnego sklepu w moro kubraczkach i starym sztucerem dziadka, zabranym pół wieku wcześniej w czasie wojny.
Kolejnym świętokradztwem remake’u jest motyw kolaboranta w „Red Dawn”, brutalnie zgwałcony przez jak-mu-tam, reżysera nowej wersji filmu (nie, nie jest on wart tyle, by zapamiętać jego personalia). Podczas gdy w oryginalnej wersji obserwujemy prawdziwie bolesną wewnętrzną batalię głównego bohatera z samym sobą – tuż przed podjęciem decyzji, co do wykonaniu wyroku na sprzedawczykach – w tym samym czasie, w o 30 lat młodszej wizji inwazji, motyw sprowadzony został do oszołoma chcącego odegrać się na kolegach z podwórka za odebrany mu wcześniej pistolet. Sztuczne i tanie. Mało tego, „partyzanci” rozprawiają się z nim, gdy ów chce znowu sprzedać, generalnie dobrze się bawiąc i wysadzając przy tym strategicznie ważny budynek…
Oryginalny motyw szokuje, wywołuje niedowierzanie, w pewnym momencie chwyta nawet za serce, czego nie jesteśmy w stanie doświadczyć po przedstawieniu owej historii na nowo, w nieszczęsnym remake’u. Psychika głównego bohatera zostaje nieodwracalnie zdewastowana (jak i moja po seansie „Red Dawn” A.D. 2012…) wokół zaś nie ma nikogo, kto mógłby mu w tym cierpieniu ulżyć.
Następnym partactwem w remake’u, co by nie mówić, klasyka, obok którego nie można przejść obojętnie, jest całkowite pominięcie motywu człowieczeństwa, który równie dobrze można by potraktować jako przesłanie filmu. Mam na myśli scenę, gdy sowiecki oficer decyduje o życiu lub śmierci Swayze’go – partyzanta „zauważając” krew na swych rękach na widok owego niosącego ciało przyjaciela poległego w bitwie. W nowej wersji filmu tego motywu… nie ma. Owszem mamy kilka scen, jak to jeden twardziel wybacza drugiemu wielkie winy, jest z niego dumny, ale mimo usilnych prób wplecenia w te sceny wartości, które odróżniają nas od zwierząt, zabieg ten, niezwykle prymitywny tak warsztatowo jak i merytorycznie, nie przynosi zamierzonego efektu.
Nie przynosi, ponieważ to nie człowieczeństwo jest najważniejsze w XXI wieku, a grupa. Tak jest, państwo to naród. I dla narodu należy puścić w niepamięć wszystkie te sentymentalne plamy krwi na rękach, jak i uczucia z tym związane. Dla zobrazowania wagi problemu posłużę się sceną, w której członek elitarnej formacji SWOAIT (Special-Care Weapons Owners And Irrational Tactics), znanej w filmie jako „Wolverines”, z powodu jednego z przyjaciół wbiega w grad pocisków, pada poszatkowany na ulice brocząc krwią. Śmierć widzi najbliższa mu osoba, oczywiście płci przeciwnej, która, w za zaciszu podmokłej ziemianki, przy ognisku ociera łzy po stracie, a – uwaga – patrząc w oczy osobie winnej śmierci kogoś tak bliskiego, wyraża swą przynależność do grupy. Oj tam zemsta czy tęsknota, które są podstawą nośnych filmowych emocji… Parafrazując klasyka:
Partyzantka rządzi, partyzantka radzi, partyzantka nigdy Cię nie zdradzi…
Mógłbym napisać jeszcze wiele, powymieniać masę naprawdę idiotycznych scen i zupełnie nielogicznych zachowań, nie wspominając nawet pobieżnie o lukach w scenariuszu. Powiem jednak tylko, że jest płytko i miałko, a mogło być jak kiedyś: kiedy trzeba z nieba leje się napalm, lecz wciąż z umiarkowaną dawką fajerwerków. To mogło się udać. A tak, raz za razem, pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu a krzykiem szarych komórek, zadawałem sobie pytanie: Dlaczego nikt nie skazał tej zgrai debili na rozstrzelanie jeszcze przed inwazją?