SZPIEDZY
Urodzony w Austrii Friedrich Christian Anton Lang to jedna z ikon starego kina – potężnego zjawiska, które nieoczekiwanie wtargnęło na salony u schyłku XIX wieku i już na zawsze zmieniło współczesny świat. Lang to uosobienie tej potęgi. Reżyser wielki sam w sobie, od początku tworzący filmy pełne rozmachu, nawet dziś porażające swoim przepychem inscenizacyjnym i stojącymi za nimi pomysłami, ideologiami. Metropolis, Nibelungi, Doktor Mabuse, M – morderca, Wędrujący obraz… – wiele z tych tytułów było prekursorami w poszczególnych gatunkach, a niektóre nadal uważane są za ich szczytowe osiągnięcia. Wśród nich nieco niezauważenie przemknęli Szpiedzy – niezwykle sugestywna, acz odpowiednio udramatyzowana wizja działania agencji wywiadowczych, skutecznie rozpropagowanych w popkulturowej świadomości dopiero w niespełna czterdzieści lat później, za pomocą MI-6 i Bonda. Jamesa Bonda.
Brytyjski agent wiele zresztą zawdzięcza wizji Langa. Podobnie jak mistrz suspensu, Alfred Hitchcock, w twórczości którego aż nadto widoczne są echa niemieckiego kolegi – tym razem o wiele bliższego amerykańskim przebojom niż typowo niemieckiej stylistyce, dzięki której został spopularyzowany za oceanem. Fritz z kolei nie byłby tym, kim był, gdyby nie jego małżonka, Thea von Harbou – autorka scenariuszy do niemal wszystkich najważniejszych dzieł męża. W tym także Szpiegów, których oparła o własną, wydaną w tym samym czasie, co film powieść, inspirowaną poniekąd prawdziwymi wydarzeniami z lat dwudziestych (kiedy to Scotland Yard najechał sowiecką placówkę podejrzaną o bycie swoistym gniazdem szpionów). Ich ostatnią wspólną produkcją był Testament doktora Mabuse, będący również pożegnaniem reżysera z ojczyzną, tuż przed emigracją do USA. Wtedy też doszło do rozwodu wywołanego romansem Langa z Gerdą Maurus. Aktorka zadebiutowała u niego właśnie w Spione, grając agentkę nieoczekiwanie… zakochującą się w swoim celu.
Nie tylko jednak w tym aspekcie Szpiedzy trącą prywatą.
Głównym „złym” został tu Rudolf Klein-Rogge – jeden ze stałych współpracowników reżysera, regularnie wcielający się w złoczyńców w poprzednich jego filmach, a prywatnie będący… pierwszym mężem von Harbou, co zdecydowanie dodaje jego angażom pikanterii. W Szpiegach jest prawdziwym numero uno w oku kamery. Przerysowany do cna – stylizowany na diabła lub, co gorsza, Lenina – wydaje się o wiele ważniejszy od głównego bohatera. Lang poświęca mu także znacznie więcej czasu ekranowego, robiąc z tej tajemniczej i intrygującej postaci równocześnie klamrę spajającą całą historię.
A tej właściwie nie ma po co przywoływać, gdyż film Langa jest na tyle specyficznym i ekscentrycznym tworem, że trudno go streścić we w miarę sensowny sposób, nie psując jednocześnie radości z oglądania, z odkrywania kolejnych twistów, scenariuszowych wolt i niespodzianek reżysera. Zresztą fabuła jest tu mocno rwana i w zasadzie pretekstowa. Elementy abstrakcyjne łączą się z tymi jak najbardziej wiarygodnymi, niekiedy zapodanymi z dokumentalnym wręcz zacięciem. Sporo wątków nie ma równocześnie dużego wpływu na intrygę, która sama w sobie pozostaje jedną wielką niewiadomą. Ktoś chce kogoś zabić, ktoś inny zostaje nagle zabity, jedne dokumenty zostają skradzione, inne ukryte. Kolejne wydarzenia następują po sobie, wiele z nich kamera wydaje się nawet nadmiernie celebrować, lecz żadne nie zostaje wyjaśnione nawet w najmniejszym procencie, a im dalej w las, tym jest ich więcej. Główna stawka się właściwie nie liczy, podobnie jak cele i motywy bohaterów pozbawiona jest kontekstu, nie tylko politycznego.
To pod wieloma względami Mission: Impossible swoich czasów.
Film złożony na dobrą sprawę z epizodów – sekwencji, z których każda wydaje się samoistną atrakcją, oderwaną od reszty, zamkniętą całością. Wiele ze scen jest tu specjalnie przedobrzonych pod względem treści lub sensu, a ich spektakularność zdaje się często wychodzić poza pierwotne założenia filmu. Całość wypełniono dodatkowo po brzegi zarówno pierwszymi w historii branżowymi dowcipami (jak wspomniana obecność Klein-Rogge’a czy widoczny w jednym momencie plakat do Metropolis), jak i masą swoistych McGuffinów – dalekich, mimo wszystko, od współczesnego pojęcia pretekstowych widm, za którymi ganiają herosi. Podobnie jak u DePalmy, tak i tutaj akcja bywa irracjonalna, często przecząca zdrowemu rozsądkowi i ubarwiona charakterystycznymi – zwłaszcza dla późniejszego kina akcji – sztuczkami, które ostatecznie i tak ustępują niespodziewanej (i niestety mocno sztampowej) miłości. Nieważne zatem, co się dzieje, ważne, że się dzieje. To jedna wielka gra, nie tylko pomiędzy szpiegami, ale i z widzem – w imię szeroko pojętej rozrywki. Jak sam reżyser stwierdził w jednym z wywiadów:
„Liczy się tylko czysta sensacja, rozwój postaci nie istnieje”.
Trudno się nie zgodzić, gdyż ani Klein-Rogge jako wszechwładny Haghi, ani Maurus w roli urodziwej Sonii, ani też Willy Fritsch – agent tak tajny, że noszący zamiast nazwiska numer 326 – nie przechodzą tu żadnej przemiany. Co najwyżej fizyczną, biorąc pod uwagę, że tego ostatniego poznajemy w odrzucającym przebraniu ulicznego lumpa (kolejny dowcip branżowy, gdyż urodzony w dzisiejszych Katowicach* Fritsch słynął z iście gentlemańskich, właśnie mocno „bondowskich” wcieleń). Owszem, asy wywiadu zakochują się w sobie, rywalizują o względy pomiędzy jedną misją, a drugą, lecz ich światopogląd pozostaje nienaruszony, zapał nie gaśnie, racje nie słabną. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że u Langa nie ścierają się prawdziwi ludzie z krwi i kości, lecz konkretne idee, twarde niczym głaz w obliczu kolejnych zagrożeń.
Są w dodatku równie nieśmiertelni, co Tom Cruise we własnej serii, choć ich wyczyny dzielą oczywiście lata świetlne. Niemniej, analogicznie do przygód Hunta lub Bonda, łatwo jest im kibicować, a reżyser nie boi się pokazać ich prawdziwych twarzy – rysującego się na nich momentów zwątpienia, zawodu, bólu, strachu (to ostatnie z pewnością nie obce było aktorom na planie, gdzie obsesyjny perfekcjonista Lang w poszczególnych scenach kazał używać broni z prawdziwymi nabojami). Cóż z tego, że jedynie chwilowych, w ogólnym rozrachunku nie mających tak naprawdę znaczenia, błahych w starciu z obowiązkiem uratowania świata lub przynajmniej przechytrzenia zastępów wroga. Raz jeszcze nie liczą się tu zasady, a sam fakt rozgrywki.
Zresztą te wszystkie wywiadowcze sztuczki są całkiem sprytne i przedstawione w bardzo przekonujący sposób, z pewnością niezbyt daleki od prawdy. Co więcej, prekursor wszystkich filmów szpiegowskich może poszczycić się elementami potrafiącymi nawet dziś zrobić niemałe wrażenie (jak miniaturowy aparat ukryty w klapie garnituru), a które w 1928 roku musiały wydawać się prawdziwym ewenementem. Co poniekąd udowadnia solidny wynik kasowy – po ogromnej klapie Metropolis ratujący studio od bankructwa, a Langa od bezrobocia. Dość napisać, że na ten projekt reżyser otrzymał już limit w postaci „zaledwie” ośmiuset tysięcy marek. A tymczasem w żadnym wypadku Szpiedzy nie ustępują rozmachem oraz inscenizacją swojemu wielkiemu poprzednikowi. Trwają zresztą równie długo.
Szczęśliwie, jak na dwie i pół godziny niemego doświadczenia, film ma całkiem dobre tempo.
Dodatkowo – jak żaden inny tego reżysera – ocieka erotyczną, niekiedy naprawdę odważną, szczególnie jak na ówczesne czasy, atmosferą. Pomaga jej solidna ścieżka dźwiękowa Wernera R. Heymanna (choć w międzyczasie nagrano kilka nowych soundtracków), dalekie od piękna, ale wielce funkcjonalne zdjęcia; odpowiednio nerwowy, przewrotny montaż, często stanowiący komentarz bądź bezpośrednią odpowiedź do wcześniejszej sceny, i relatywnie mało plansz dialogowych (acz, gdy te już się pojawiają, to z reguły jest co czytać).
Oczywiście zdarza się również kilka dłużyzn wynikających głównie z natury filmu – podobnie jak i nadekspresyjne aktorstwo, obecnie mogące wydać się odrobinę sztuczne, aczkolwiek ogółem wystarczająco angażujące. Trafia się też kilka obowiązkowych archaizmów oraz parę scen, które wypadają dziś niezamierzenie (?) komicznie – nawet przy uwzględnieniu lekko pastiszowej, a już na pewno mocno przedramatyzowanej konwencji. Po dziewięćdziesięciu latach od premiery nie da się także uciec od drażniących schematów i pewnej dozy łopatologii, choć wszystko to mieści się z granicach zdrowego rozsądku i cierpliwości. A jakby ktoś nie mógł wysiedzieć, to zawsze może sięgnąć po zdynamizowaną amerykańską wersję – krótszą o równo pięćdziesiąt minut i robiącą z agenta numer 326 „pospolitego” Donalda Tremaine’a.
Jak by nie było, jest to film, na którym nie powinno się mrugać, aby nic nie przegapić.
Chociaż pełny niedorzeczności, to jednak niegłupi, niemal bezustannie trzymający w napięciu, świetnie zainscenizowany, z odpowiednim rozmachem, nerwem oraz kilkoma smakowitymi patentami. Mimo wielu elementów potencjalnie od siebie oderwanych, na logikę nie pasujących, całość działa i wydaje się jak najbardziej spójna stylistycznie. Jak gros filmów Fritza Langa, Szpiedzy byli na swój sposób dziełem przełomowym, ustawiającym dany gatunek na lata do przodu. Co oczywiste, z czasem efekt ich oddziaływania oraz jakość zdecydowanie spadły. Lecz nie ulega wątpliwości, że to wciąż kawał solidnej rozrywki, której nie powstydziłby się chyba żaden ze współczesnych reżyserów.
*Ciekawostka przyrodnicza: w jednej z drugoplanowych ról wypatrzeć można też Hansa Heinricha von… Twardowskiego – urodzonego w Szczecinie aktora, który pomimo swych mocno antynazistowskich przekonań, na dużym ekranie najczęściej portretował właśnie niemieckich oficerów, jak to miało miejsce chociażby w nieśmiertelnej Casablance.
korekta: Kornelia Farynowska