search
REKLAMA
Czarno na białym

NOC I MIASTO

Jacek Lubiński

21 stycznia 2017

REKLAMA

Jules Dassin to jeden z najważniejszych twórców czarnego kina. Urodzony w USA, w rodzinie rosyjskich emigrantów o żydowskich korzeniach, praktykował u samego Alfreda Hitchcocka. Często, tak jak słynny mistrz, zaczynał swoje filmy od trzęsienia ziemi. I na tym nie poprzestawał. Już jego debiut pełnometrażowy był bardzo udanym dramatem kryminalnym. Rozgłos przyniosły mu jednak nakręcone rok po roku znakomite filmy noir – Brutalna siła, Nagie miasto i Złodziejski trakt. Niestety przez wzgląd na wcześniejszy, krótkotrwały romans z komunizmem, uznany reżyser szybko trafił na czarną listę Hollywood, w rezultacie czego zmuszony był wkrótce opuścić ojczyznę, przenosząc się na ulice Grecji, Italii i Francji (gdzie pięć lat później powstało słynne Rififi). Ale zanim do tego doszło, udało mu się zrobić jeszcze jedno (arcy)dzieło gatunku, perfekcyjnie podsumowujące jego amerykańską karierę, choć powstałe już poza granicami Stanów Zjednoczonych – Noc i miasto.

Film kręcony był na szybko, niejako pod radarem wszelkich władz – często bez pozwoleń  (jak rajd po placu Piccadilly w jednym ujęciu), jedynie w godzinach nocnych lub o zmierzchu. Głównie w dalekich od pocztówkowych widoków, mrocznych zakamarkach zniszczonego wojną wielkiego miasta, nieraz w towarzystwie ochrony Scotland Yardu i za pomocą nawet aż pięciu różnych kamer. Wzmaga to jedynie autentyczność, ciągłość oraz posępną atmosferę tej partyzancko skrojonej produkcji, której montaż reżyser nadzorował już telefonicznie – wyklęty przez studio i własny naród. Nietrudno zatem dostrzec w głównym bohaterze filmu – Harrym Fabianie – swoiste alter ego Dassina. To również Amerykanin na obczyźnie, zmuszony od pierwszych, skąpanych w półmroku kadrów uciekać przed kryjącym się w ciemności oraz w ludzkich sercach złem.

Fabian wie coś o tym, bo jest urodzonym krętaczem – to drobny cwaniaczek i hochsztapler chcący za wszelką cenę, nie przebierając w środkach zostać „kimś”. Jest energiczny i głodny sukcesu, z głową pełną ryzykownych pomysłów. To urodzony spryciarz, który ma gadane i potrafi sprzedać każdą bujdę na świecie, choćby za szylinga. Nie wie jednak, że jego trudy są z góry skazane na porażkę, a on sam jest człowiekiem przegranym – bez honoru, bez zasad, bez moralności. Ale czy także bez szans na zbawienie, odwrócenie własnej niedoli przynajmniej na moment? O tym przekonujemy się dopiero w ostatniej scenie, przez większość seansu siedząc w niepewności jak na szpilkach. Twórcy perfekcyjnie manewrują bowiem akcją, intrygą oraz uczestnikami tej gry życia – często o wiele bardziej zdesperowanymi od Fabiana, który niezależnie od numeru, jaki wytnie, pozostaje tylko płotką.

Użyczający fizjonomii tej tragicznej, acz wyjątkowo śliskiej postaci Richard Widmark gra tu rolę życia.

Ten utalentowany aktor miał co prawda niezwykle owocną karierę, lecz chyba nigdy później nie stworzył już równie mocnej, zarówno tak wiarygodnej, jak i niewygodnej kreacji. To rola totalna, którą także on sam oraz reżyser uważali za jedną z jego najlepszych. Po latach Dassin żałował zresztą, że Widmark poniekąd podzielił los Fabiana i mimo licznych starań nie został gwiazdą pierwszej wielkości, na co z pewnością zasługiwał. W Nocy… potrafi bez problemu kupić odbiorcę najdrobniejszymi gestami – a przecież gra wręcz niemalże zaprzeczenie definicji głównego bohatera. Zepsuty do cna i absolutnie niesympatyczny charakter idealnie wpisuje się w założenia kina noir. Acz w przeciwieństwie do wielu innych, klasycznych herosów tego gatunku, Fabian jawi się jako stuprocentowy łajdak, który tylko jeden jedyny raz decyduje się na prawdziwie ludzki odruch – a i tak czyni to o wiele za późno. Ten moment plus wspomnienie przez jego dziewczynę (jedna z dam tego gatunku, Gene Tierney) dawnych chwil szczęścia, gdy oboje byli pełni życia i optymizmu, ratuje go w naszych oczach przed całkowitą pogardą. Ale tylko w naszych.

Londyn zaludnia bowiem cała gama równie odpychających bohaterów, z których niemal każdy ma coś na sumieniu. Tierney jako Mary to w porównaniu z Fabianem wzór cnót wszelakich i w zasadzie jedyna szczera osoba w całym filmie. Lecz i ona najlepsze lata ma już za sobą, obecnie marnując się w jednym z nocnych klubów jako „hostessa”. Szefem tegoż przybytku jest Philip Nosseross (potężny Francis L. Sullivan), u którego Fabian systematycznie także się zapożycza, przy okazji romansując z jego nieszczęśliwą, marzącą o własnym lokalu żoną Helen (Googie Withers). Nosseross gardzi Harrym w równym stopniu, co jest rozbawiony jego krętactwem. Nie tylko zresztą on, bo podobne zdanie o dwulicowym jankesie ma Kristo (niezawodny Herbert Lom, czyli przyszły komisarz Dreyfus z serii Różowa Pantera) – boss tutejszego podziemia i ojciec legendarnego zapaśnika Gregoriusa (polski mistrz maty Stanislaus Zbyszko, czyli Jan Stanisław Cyganiewicz, którego ekranowym przeciwnikiem jest również prawdziwy wrestler polskiego pochodzenia, Mike Mazurkiewicz). I to właśnie w Gregoriusie Fabian dostrzega swoją kolejną „szansę na sukces”. Zaskarbiając sobie przychylność człowieka starej daty, chce zaaranżować pojedynek stulecia, jaki na pewno przyniesie mu fortunę i, dla odmiany pozytywny, rozgłos…

Siłą scenariusza Jo Eisingera nie jest jednakże fabuła, choć ta rozpisana została perfekcyjnie.

Tekst oparty o powieść Geralda Kersha błyszczy głównie nietuzinkowymi bohaterami, zaciskającymi się niczym sznur na szyi relacjami między nimi oraz znakomicie ukazanym portretem przestępczym – w owej chwili przełomowym w swej bezkompromisowości czy braku sentymentów. Dassin – który sam książki nie czytał przed przystąpieniem do zdjęć; a którego głos jako narratora słyszymy w prologu – dosadnie i równie udanie co w Złodziejskim trakcie oddał też ducha ówczesnych lat powojennych, pełnych biednych, zdesperowanych ludzi, żyjących na granicy cierpliwości i przyzwoitości, tę ostatnią często przekraczając, aby przetrwać. Nadzieja, uczciwość, szacunek, zaufanie, świętość… – podobnych słów nie znajdziemy w tutejszym słowniku, nawet jeśli czasem postaci potrafią się do nich odwołać, gdy sięgają „po swoje”.

Ten świat autor powieści – notabene również mający słowiańską krew – znał od podszewki, bowiem w młodości, w czasach wielkiej depresji, wiódł bardzo podobne życie. Jak na ironię jednak ruchomy obraz i tak mocno wybiela oryginał, wykorzystując stosunkowo niewiele z jego materiału. Powieść jest zdecydowanie mroczniejsza, przez karty książki przewija się o wiele więcej bohaterów i brudu, a sam Harry jest tam… alfonsem. Dassin stworzył tak bardzo luźną adaptację, iż Kersh żartował nawet, że skoro w pełni zgodny z pierwowzorem jest tylko… tytuł, to sprzedając prawa do ekranizacji za czterdzieści tysięcy dolarów udało mu się zgarnąć najwyższą stawkę na świecie (w przeliczeniu po dziesięć tysięcy za słowo).

Niemniej reżyserowi w pełni udało się oddać ducha oryginału, z pomocą obiektywu Mutza Greenbauma przedstawiając go z zacięciem i artyzmem godnym niemieckiego ekspresjonizmu.

I choć krytycy kręcili po premierze nosem i gotowy produkt potrzebował czasu, aby doczekać się statusu nieśmiertelnej klasyki, to nie ulega wątpliwości, że nawet dziś dosłownie poraża on swoim realizmem, będąc nad wyraz aktualnym w wielu aspektach. O tym, że nie było to wcale takie łatwe zadanie, przekonał się Irwin Winkler, który w 1992 roku dał światu remake i zarazem hołd dla dzieła Dassina – Mroki miasta (w oryginale tytuł taki sam) z iście gwiazdorską obsadą, wśród której znajdziemy Roberta De Niro, Jessicę Lange, Jacka Wardena i Eli Wallacha.

Nakręcony już w kolorze i formacie panoramicznym film przeniósł akcję z Londynu do Nowego Jorku, a przestarzałe zapasy wymienił na popularniejszą dyscyplinę boksu. Niestety postanowiono także noc zastąpić dniem, a z Harry’ego uczyniono sympatycznego drania, którego niemal każdy lubi. U Winklera jest on nie drobnym cwaniaczkiem, lecz zwyczajnie pechowym adwokatem trzeciego sortu z szansą na zbawienie. Film sam w sobie byłby nawet niezły, bo posiada dobre tempo i dynamikę między postaciami, w usta których włożono też mnóstwo ciętych dialogów. Ale ostatecznie całość zostaje przeszarżowaną karykaturą o zerowym zrozumieniu materiału, z którym się mierzy. To słaba, pozbawiona klimatu i mało wiarygodna adaptacja, która prezentuje nam chciwych ludzi z klasy średniej wzwyż. Nic dziwnego, że zupełnie się nie sprzedała, zarabiając zaledwie jedną czwartą sumy, którą kosztowała. Tymczasem dokonanie Dassina dość nieoczekiwanie i z przyczyn ostatecznie niejasnych  doczekało się drugiej wersji na rynek brytyjski – zrobionej bez wiedzy reżysera, o czym sam zainteresowany dowiedział się dopiero po… dekadzie. A co w niej znajdziemy?

Przede wszystkim inne napisy początkowe oraz nową, nie do końca trafioną i nie tak emocjonującą ścieżkę dźwiękową, której autorem został Benjamin Frankel (w amerykańskiej wersji wybrzmiewa konkretniejsza ilustracja Franza Waxmana). Poza tym są tam też sceny niejako pierwotnie odrzucone, na czele z kompletnie odmiennym wprowadzeniem głównego bohatera (ponownie mniej ekscytującą). Różnią się też montaż i poszczególne ujęcia w kilku scenach oraz parę detali (jak zdjęcie zakochanych czy pomysły Harry’ego na zarobek). Zdecydowanie krótsza i mniej dramatyczna jest finałowa walka, a samo zakończenie o wiele lżejsze w wydźwięku. Generalnie można napisać, iż do kin w Wielkiej Brytanii trafił z lekka ocenzurowany wariant filmu. Paradoksalnie jednak dłuższy o pięć minut oraz posiadający aż dziesięć unikalnych scen i siedem rozszerzonych od tych w wersji amerykańskiej, która z kolei jest intensywniejsza i posiada cztery takie sceny oraz jedenaście wydłużonych.

Lecz niezależnie od wydania mamy do czynienia z fascynującym studium postępującego bestialstwa, które zaraża niemal każdego w starciu z okazją nie tyle może wzbogacenia się, co po prostu wyrwania z piekielnych nizin społecznych i moralnego dna. Dassin nie pierwszy i zarazem nie ostatni raz udowadnia, do czego zdolny jest człowiek pozbawiony w życiu celu i konkretnych uwarunkowań, ale nie ambicji – chęci bycia lepszym od innych, pragnienia udowodnienia swej wątpliwej jakości za wszelką cenę i bez oglądania się na straty, którymi najczęściej są właśnie życia innych, najbliższych osób. Tu kompromis jest niemożliwy, a następstwa tylko i wyłącznie bolesne, odbierające jakąkolwiek radość z majaczących na horyzoncie perspektyw. Nawet zemsta ma posmak gorzkiej czekolady zjedzonej długo po terminie przydatności do spożycia. Noc zabiera ze sobą wszystko, a świt nie daje nic w zamian. A życie toczy się dalej…

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor