Czar pryska. Wrażenia po seansie pierwszego odcinka nowego WESTWORLD
Zaprawdę jestem zaskoczony determinacją Lisy Joy i Jonathana Nolana w tym parciu do doskonałości. I tym zaskakującym wręcz uporem w konsekwentnym dostarczaniu nam kolejnych sezonów Westworld. Serial przecież dawno „przeskoczył rekina” i przestał być interesujący. Jest więc sens tracić czas, energię i jak się domyślam, niemałe pieniądze, by Westworld tworzyć, a później, by go oglądać? Według Joy i Nolana odpowiedź na to pytanie najwyraźniej jest twierdząca. Jestem przeciwnego zdania.
Według mnie Westworld to nic innego jak przejaw pychy jego twórców. Zdają się oni być święcie przekonani, że mają wciąż coś ciekawego do powiedzenia, że kryją w szufladzie jakąś wielką tajemnicę, wartą ukazania światu. Prawda jest jednak zupełnie inna. Joy i Nolan to po prostu sprawni iluzjoniści. Świecą nam przed oczami błyskotkami, zabawiają technicznymi trikami, po czym tuż przy końcu seansu okazuje się, że w tym kapeluszu zabrakło królika. Zabrakło meritum.
Nawet nie będę się próbował przytaczać fabuły czwartego sezonu Westworld, który swą premierę miał kilka dni temu, bo według mnie jest to marnotrawienie energii. Ten serial bowiem jako takiej fabuły nie posiada. On po prostu snuje się przez trudne do zdefiniowania wątki, zaaranżowane sceny, ukazując wątpliwą grozę konsekwencji rozwoju sztucznej inteligencji, która w tym wypadku wyraźnie gra na nosie człowiekowi. Po motywie przewodnim zaadaptowanym z filmu Michaela Crichtona z 1973 roku ostały się tylko strzępy, stąd nie mam pojęcia, dlaczego serial dalej posługuje się nazwą Świata Dzikiego Zachodu. Wizytówką tego odcinka nich będzie super nowoczesny, przezroczysty smartfon głównej bohaterki, który jakkolwiek wygląda efektownie, jest też narzędziem dalece bezmyślnym – kto z nas chciałby mieć telefon, którego nie widać?
Praktycznie od samego początku regularnie recenzuję otwierające odcinki nowych sezonów Westworld i mniej więcej za każdym razem obierają one podobny schemat. Lekko nakreślają tajemnicę, wywołują uczucie zmieszania, uwodzą popisową oprawą wizualną. Z kolei aktorzy otrzymują do wypowiedzenia mało istotne kwestie, które zdają się jednak być wyjątkowego ciężaru, gdyż są deklamowane w sposób wybitnie napuszony. I tak sobie trwa ten festiwal pychy. Dałem się nabrać na samym początku trzeciego sezonu, gdy wydawało mi się, że jego otwarcie w końcu zapowiada jakąś transparentność fabularną, jakiś pomysł, odcięcie się od przesadnej enigmatyczności poprzednich sezonów. Oczywiście dałem się nabrać. Tym razem wyposażyłem się jednak w grubszy pancerz.
Czas opowiedzieć historię
Evan Rachel Wood po raz kolejny wygląda tak, jakby nie wiedziała co robi na planie tego widowiska, choć w przeszłości jej postać była wręcz nad wyraz świadoma zasad symulacji, w której się znajduje. Thandiwe Newton ponownie kopie tyłki zbuntowanym robotom, sama nim będąc, a Aaron Paul znów udowadnia, że jedyne, co potrafi, to być nieco doroślejszą wersją Jesse’ego Pinkmana. Twórcy postanowili odkopać Eda Harrisa, który przywdziewając ponownie garnitur człowieka w czerni wydaje się być dla twórców czymś w rodzaju koła ratunkowego. Nie zdziwię się zupełnie, jak zaraz z szafy wyskoczy jeszcze Anthony Hopkins. Zobaczcie, wracamy do korzeni, dajemy wam to, co lubicie – zdają się mówić. Cóż z tego, jeśli zaraz okaże się, że wszystko jest tylko zgrabną iluzją?
Bardzo chciałbym, by Westworld zaczął w końcu opowiadać jakąś historię. By posiadał czytelne ramy i cel. Bardzo chciałbym, by zaczął tłumaczyć nam zagrożenia płynące z rozwoju SI, zagłębił się w hipotezie symulacji. Niech dalej trochę przeraża, trochę fascynuje, ale przede wszystkim niech pobudza do myślenia. Póki co Westworld wyraźnie z nami igra, posługując się wybitnie pretensjonalnym przekazem. I trwa to już zdecydowanie za długo. Twórcy Wychowanych przez wilki opamiętali się w porę i postanowili nie wydawać pieniędzy na trzeci sezon tej, jak by nie patrzeć, intrygującej, acz zaprzepaszczonej produkcji. Para Joy & Nolan ma najwyraźniej lepsze znajomości w HBO.
Apeluję jednak – przestańmy w końcu nabierać się na tę, nomen omen, symulację. Ładne buzie, podniosłe słowa, urzekająca scenografia – przecież to za mało, by trwale przykuć naszą uwagę.