CUCKOO. Z archiwum kina grozy [RECENZJA]
Nastoletnią Gretchen na pozór trudno obdarzyć sympatią. Dziewczyna regularnie okazuje swoją niechęć wobec świata, demonstracyjnie odcinając się od otoczenia z pomocą słuchawek i obnosząc się z wiecznie sfrustrowaną miną. Nie jest to jednak tylko przejaw nastoletniej chandry – dziewczyna wbrew swojej woli przenosi się w Alpy Bawarskie razem z ojcem, macochą i przyrodnią siostrą: niemą siedmioletnią Almą. Nic więc dziwnego, że Gretchen – tęskniąca za swoją biologiczną matką, nieumiejąca odnaleźć wspólnego języka z nową rodziną i siłą przeniesiona na obcy grunt – chowa swój ból pod maską apatii. Oczywiście, zgodnie z horrorowymi regułami, bohaterka szybko dostanie szansę na przepracowanie traumy – w bojowych warunkach, na terenie tajemniczego, alpejskiego kurortu.
W jednej z otwierających scen Cuckoo reżyser Tilman Singer puszcza okiem w stronę fanów Lśnienia Kubricka: samochód z niewinną rodziną na pokładzie przemierza krętą, górską drogę, zmierzając w stronę archetypicznego „nawiedzonego domu”. To też wizytówka całego filmu, który pozlepiany jest w zasadzie wyłącznie z klisz i cytatów. Singer idzie tu tą samą ścieżką, którą podążał w swoim fabularnym debiucie, satanistycznym horrorze Luz. Fabuła była tam drugorzędna – groza opętania została przefiltrowana przez pryzmat europejskiego kina grozy z lat 80., zawierała się już w ziarnistej fakturze obrazu i syntezatorowej ścieżce dźwiękowej. Podobnie jest w Cuckoo, które – choć estetycznie bardziej „uładzone” – skupia się bardziej na kreowaniu klimatu niż na przyczynowo-skutkowej fabularnej logice.
Horrorowy rodowód filmu jest więc podkreślany już od pierwszych scen. Obsługa kurortu, z szefem placówki herr Königiem na czele, straszy swoją upiorną uprzejmością, z pobliskiego lasu wciąż dobiegają niepokojące krzyki, pojawia się też wątek tajemniczych badań prowadzonych w okolicznym szpitalu. Wszystkie gatunkowe tropy są tu od razu identyfikowalne. Taka strategia niekoniecznie musi być problemem, bo Singer wykazuje się tu ewidentną pasją i inscenizacyjnym talentem. Widać go szczególnie w scenie nocnej rowerowej przejażdżki Gretchen, w której dziewczyna orientuje się, że jest ścigana przez tajemniczą istotę – ścieżka dźwiękowa ogranicza się tu do muzyki płynącej ze słuchawek bohaterki, o obecności monstrum świadczą więc jedynie cienie na drodze.
Główny problem z Cuckoo polega jednak na tym, że cały film dość szybko rozpada się na szereg takich (lepszych lub gorszych) scen – brakuje tu fabularnego spoiwa, które jakoś łączyłoby je w spójną całość. Życzliwie nastawiony widz uzna, że wspomniana nadrzędność klimatu wobec fabuły to świadomy twórczy zabieg, równie dobrze można to jednak uznać za zaburzenie reżyserskich priorytetów. Podobnie jest z ironicznym cudzysłowem, w który Singer ubiera swój film – to w równym stopniu oznaka samoświadomości, co asekuranctwa i twórczego cynizmu. Singer z czasem przestaje udawać, że chodzi mu o coś więcej niż zabawa gatunkowymi tropami – widz nieprzekonany do takiej konwencji szybko się seansem zmęczy.
Emocjonalnym rdzeniem filmu ma być teoretycznie wątek przepracowywania traumy przez Gretchen i jej odbudowywania relacji z siostrą. Niestety, cały motyw sprawia wrażenie doklejonego do filmu na siłę i broni się w zasadzie tylko dzięki roli Hunter Schafer. Znanej z Euforii aktorce udaje się bez trudu pogłębić postać Gretchen, zaznaczyć jej zagubienie i wrażliwość ukryte pod maską nastoletniego cynizmu. Spośród reszty obsady wybija się chyba tylko Dan Stevens w roli Königa – z komicznie przerysowanym niemieckim akcentem, łączący psychopatyczną manierę z pozą newage’owego guru. Niestety, pozostali aktorzy (z Jessicą Henwick i Martonem Csokasem w rolach rodziców Gretchen na czele) nie dostają tu wiele do roboty poza jałowym odtwarzaniem gatunkowych stereotypów.
Przyznaję, że trochę głupio jest mi krytykować Cuckoo – doceniam szczerą pasję Singera, tyle że tutaj ostatecznie niewiele z niej wynika. Wśród miłośników kinowego „nocnego szaleństwa” film zapewne znajdzie grono fanów, ale dla pozostałych widzów szybko zmieni się on w nużącą wyliczankę cytatów. Cuckoo to film wystarczająco kompetentny od strony technicznej, by oglądało się go łatwo – szkoda tylko, że jeszcze łatwiej jest o tym seansie zapomnieć.