CREMASTER (1994-2002)
MATTHEW BARNEY
“Od czasu, kiedy w 1991 roku jako 24-latek wdrapał się na ściany i zwisał z sufitu nowojorskiej galerii Barbary Gladstone, odziany jedynie w tenisówki, czepek kąpielowy i linki alpinistyczne przytroczone do odbytu, międzynarodowi krytycy nie mogą powstrzymać się od zachwytu. ‘Jest istnym enfant terrible (osoba stwarzająca sytuacje kłopotliwe dla otoczenia), uosobieniem androginii (dwupłciowość będąca atrybutem bóstw w wielu religiach) i współczesnej dekadencji’, pisał amerykański tygodnik “Newsweek”. Niemiecki “Der Spiegel” nazwał go jakby trochę mniej pochlebnie ‘Show masterem mutantów’, zaś Michael Kimmelmann, naczelny krytyk dziennika “New York Times”, pasował go z marszu na najważniejszego amerykańskiego artystę swojego pokolenia. Jeszcze przed ukończeniem trzydziestego roku życia wysportowany artysta z upodobaniem do wspinaczki i organicznych substancji typu wazelina, wosk pszczeli, skrobia, sól i galaretka naftowa, z których modeluje widowiskowe rzeźby-fetysze, ramki do zdjęć i scenografię do swoich filmów, rozpoczął wspinaczkę na szczytowe piętra sztuki światowej…” *
Przyszło nam żyć w czasach, w których zaskoczyć widza jest już niezwykle trudno, o ile w ogóle możemy jeszcze mówić o doświadczeniu w kinie czegoś nowego, niespotykanego, wyrwanego spod jarzma wszelkich znanych zasad realizacji filmu i kreacji świata przedstawionego. Był już przecież David Lynch i jego makabreskowa “Głowa do wycierania”, enigmatyczna “Zagubiona autostrada” czy równie zagadkowy “Mullholand drive”. Mieliśmy też do czynienia z ‘hoplem’ na punkcie ciała człowieka , w czym lubował się David Cronenberg. Jego “Videodrom” i sceny wkładania kasety VHS do brzucha, wciąż robią wrażenie, a przemiana Brundle’a w “Muchę” szokowała równie mocno, co zniesmaczała i odpychała naturalistycznym podejściem do tematu np. odżywiania się człowieka-muchy. “Crash” to największy do tej pory hołd dla ciała, blizn i sexu przemieszanego z gnącą się podczas wypadku, karoserią samochodu. Destrukcja jako akt tworzenia czegoś nowego, a odniesione w wypadku rany jako podnieta…
To jednak co odróżnia dzieła Matthew Barneya od wspomnianych przed chwilą reżyserów, to absolutny brak fabuł we wszystkich częściach cyklu “Cremaster”. Barney, awangardowy artysta, rzeźbiarz i w równym stopniu zafascynowany cielesnością, penetrator ludzkiej sexualności, stworzył dzieło bezprecedensowe, umykające wszelkim klasyfikacjom i nie poddające się absolutnie żadnym zasadom obiektywnej krytyki czy oceny. Ten filmowy demiurg, z wielką swobodą kreujący zapierające dech w piersiach dekoracje, stworzył na usługi “Cremastera” (tytuł idąc w parze z analitycznymi zapędami Barneya, oznacza ‘mięsień do podtrzymywania jąder’) własny język filmowy, którego uniwersalności i trafności przekazu ufa na tyle, iż wyraźnie zabrania wyświetlania swoich filmów z tłumaczeniem na język kraju, w którego kinie kopia “Cremastera” szczęśliwym trafem się znalazła. Ilość kopii to właśnie jeden z najciekawszych faktów w historii cyklu Barneya; na dzień dzisiejszy, “Cremaster 1-5” istnieje według nieoficjalnych danych jedynie w 10 egzemplarzach taśmy filmowej, a sam film wyświetlany jest regularnie jedynie w kilku galeriach sztuki w USA, pokazom towarzyszą zaś stosowne wystawy prac Barneya. Nie ukazał się też “Cremaster” (poza “The Order”, 30-minutowym fragmentem “Cremastera 3” na DVD) na żadnym nośniku (ani na oficjalnym, ani na nie), a w sieci internet ciężko jest nawet o zdjęcia z którejkolwiek części cyklu.