COUNTDOWN. Apka pułapka
„Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” – mówi nam słynne przysłowie i slogan horroru Countdown, ale trudno winić jego bohaterów za to, że uruchomili apkę, która co do sekundy potrafi przewidzieć, kiedy umrą. W debiucie reżyserskim Justina Deca praktycznie wszyscy bohaterowie instalują na swoich telefonach diabelską aplikację – to nie grzech, a znak czasów, że nie chcemy pozostać w tyle, zwłaszcza w kwestiach technicznych nowinek. Jedna apka obliczy liczbę zjedzonych kalorii, inna wskaże datę naszej śmierci, a otrzymane wyniki z obu posłużą nam do tego, abyśmy mogli zmienić siebie na lepsze. Oczywiście najpierw musimy przeżyć tytułowe odliczanie, co jednak twórcy już od pierwszych scen kreują na zadanie zgoła niemożliwe.
W prologu młoda imprezowiczka dowiaduje się, że umrze jeszcze tej nocy, co rzeczywiście się wydarza – na kilka sekund przed wyznaczoną godziną śmierci tajemnicza siła podrywa dziewczynę pod sam sufit i zabija ją. Wiemy jednak, że wcześniej bohaterka zdecydowała się nie jechać samochodem ze swoim pijanym chłopakiem, co zaowocowało tym, że zginęła nie w aucie, a w swoim domu. Czy gdyby nie wysiadła, przeżyłaby? Nic z tych rzeczy. Chwilę po scenie jej śmierci widzimy, że chłopak miał wypadek, a miejsce pasażera przebił konar drzewa. Dec, który również napisał scenariusz do filmu, nie tylko wydaje się nam mówić, że aplikacja jest nieomylna, ale i że ktoś (lub raczej coś) pilnuje, aby data śmierci została dotrzymana. Przypomina to trochę Oszukać przeznaczenie, gdzie kostucha eliminowała tych, którzy w jakiś sposób przeżyli zaplanowaną dla nich śmierć, ale Countdown bardziej od efektownych zgonów woli pojawiające się znikąd w kadrze demony oraz nagłe ataki dźwiękowe.
Główny wątek koncentruje się na staraniach młodej pielęgniarki Quinn (Elizabeth Lail), próbującej wyjaśnić tajemnicę zabójczej apki, zwłaszcza że ta dała jej dwa dni życia. Schemat znany z Kręgu tutaj służy reżyserowi do serii ogranych, sporadycznie skutecznych jump scare’ów oraz paru ciekawych obserwacji na temat współczesnego świata. Czego się dowiadujemy? Że palec jest szybszy od oka i łatwiej nam kliknąć „Zaakceptuj” niż przeczytać regulamin. Nie musi to być wcale oznaka naszej łatwowierności bądź lenistwa, a przyzwyczajenia, zwłaszcza gdy widzimy, że wszyscy wokół nas robią to samo. Groźba jakiegokolwiek oszustwa wydaje się być wtedy iluzoryczna, ale apka Countdown wcale nie chce nas okłamać. Pod tym względem jest to wynalazek komercyjnie doskonały – łatwy w użyciu, skuteczny, pociągający w swej funkcji i niemożliwy do reklamacji. Jeśli czegoś mi brakuje w filmie Deca, to skali rozprzestrzeniania się aplikacji, poczucia globalnej psychozy, którą jej nieomylność musiałaby wywołać.
Podobne wpisy
Reżyserowi nie zależy jednak na wywołaniu w widzu uczucia trwogi. Zamiast tego zapełnia ekran postaciami często przerysowanymi, jak ksiądz, który dołączył do kościoła, aby spotkać się oko w oko z nieznanym, lub sprzedawca komórek o sardonicznym poczuciu humoru. Dec całkiem nieźle radzi sobie z tonacją, nasycając swój horror tymi żartobliwymi epizodami, popełnia jednak jeden duży błąd, gdy postanawia posłużyć się wątkiem wykorzystywania seksualnego po to, aby pomóc głównej bohaterce uporać się z przeklętą aplikacją. W dobie #metoo jest to nie tyle niepoważne, co zwyczajnie niesmaczne, choć i w tym aspekcie filmu kwestie światopoglądowe wydają się pociągać reżysera bardziej od fabuły. Quinn, oddana pielęgniarka, altruistka jak się patrzy, w dwóch momentach decyduje, że warto poświęcić innych ludzi, skoro jeden z nich molestuje koleżanki z pracy, a drugi uważa, że Holokaustu nie było (akurat ten moment jest jawnie komediowy). Dając jej na to przyzwolenie, reżyser i scenarzysta wykracza poza ramy standardowego straszaka o nawiedzonej rzeczy, uderzając w moralnie niejednoznaczne tony. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że fantastyczna apka śmierci i realistycznie potraktowany drapieżca seksualny to dwa całkiem inne potwory, należące do dwóch różnych światów. A może nie?
Bardzo szybko pogodziłem się z absurdalnym punktem wyjścia filmu, przez co większość seansu upłynęła mi zaskakująco dobrze. Debiutujący reżyser potrafi opowiadać z zainteresowaniem, bez dłużyzn i ze świadomością, jakim dysponuje materiałem. Lubi też swoich bohaterów, co akurat w gatunku horroru nie musi być regułą – miło dla odmiany zobaczyć sympatyczne postaci, a nie kolejne, nic nieznaczące figury do odstrzału. Nie jest natomiast zbyt dobry w straszeniu, acz jedna scena, z siostrą głównej bohaterki, która krąży nocą po domu, odznacza się świetnym budowaniem napięcia i przeciąganiem momentu, gdy coś w końcu wyskoczy na dziewczynę. Parę mniejszych jump scare‘ów też robi swoje, choć sam finał psuje ten nie najgorszy pierwszy film. Zeitgeistowe zapędy Deca mają swoją siłę, ale na ostatniej prostej razi to nieprzemyślanym, a wręcz cynicznym podejściem. Szkoda.
PS Największy grzech Countdown według mnie? Mając taką fabułę i tytuł, nie umieścić w filmie piosenki The Final Countdown zespołu Europe. Toż to samograj.