CHRISTINE. Zderzenie wizji dwóch wielkich narratorów horroru – Johna Carpentera i Stephena Kinga
Tekst z archiwum Film.org.pl (7.05.2018)
Wszystko, na czym do końca lat 90. położył dłonie John Carpenter uważam za złoto najwyższej próby, a jeżeli dodać do tego działalność muzyczną z ostatnich lat, łatwo przychodzi zapomnienie dwóch ostatnich, nieudanych filmów – Oddziału i Duchów Marsa. Christine z 1983 roku była natomiast jednym z bakcyli, które wywołały u mnie miłość do horroru. Dzisiaj nie jest to dzieło aż tak imponujące, ale nadal posiada wyjątkowy urok.
Christine jest także zderzeniem wizji dwóch wielkich narratorów horroru – Johna Carpentera oraz Stephena Kinga. Nie jest tajemnicą, że ten drugi zazwyczaj dystansuje się od ekranizacji stworzonych na bazie swojej prozy, a w jednym z wywiadów Carpenter wyznał, że ich “współpraca” ograniczyła się do zdania – “róbcie, co chcecie”. Reżyser tak też uczynił i chociaż wielu zarzucało mu spłycenie osobowości głównego bohatera, w moim odczuciu przyćmił oryginał. Muszę zresztą przyznać, że tak, jak cenię pomysły Kinga i jego postacie, tak wszystkie próby przeczytania którejkolwiek z kultowych książek kończyły się fiaskiem po kilku rozdziałach. Carrie, Cujo, Pennywise, Jack Torrance – uwielbiam ich wszystkich, ale w wersjach zwizualizowanych, a krwistoczerwony Plymouth Fury o imieniu niepozornym niczym nazwy huraganów nie jest wyjątkiem.
Miałem jedenaście czy dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy obejrzałem Christine. Było to identyczne wydanie, jak to z powyższego zdjęcia, z głosem Lucjana Szołajskiego oraz ze zwiastunami Critters 2 (wówczas szokującym postacią łowcy nagród w kobiecej, roznegliżowanej formie) oraz Siódmego znaku z początkującą Demi Moore. Jako wierny czytelnik magazynu “Cinema” doskonale wiedziałem, kim jest John Carpenter i miałem za sobą seanse filmów Coś oraz Ucieczka z Nowego Jorku. Ta opowieść była jednak zupełnie inna, mniej ponura i właściwie nie tyle straszna, co trzymająca w napięciu. Dla twórców wiązał się z tym pewien problem: obowiązywały wówczas zupełnie inne standardy niż dzisiaj i wszystkim zależało na statusie obrazu przeznaczonego dla dorosłego wiedza. Dla horroru z lat 80. niedostąpienie tego tytułu był co najmniej uwłaczające. Skłamałbym jednak pisząc, że dwadzieścia lat temu lękliwie spoglądałem na morderczy samochód, a dzisiaj mam wrażenie, że Christine w ogóle nie jest horrorem. Tyle że dzisiaj nie ma w tym niczego uwłaczającego.
Główną bohaterką jest tutaj – rzecz jasna – fura, która Zygzaka McQueena mogłaby przerobić na żyletki. W rzeczywistości były to jednak aż dwadzieścia cztery pojazdy, które Carpenter systematycznie dokupował. Zadanie nie było łatwe, Plymoutha Fury z 1958 roku wyprodukowano w nakładzie nieco ponad pięciu tysięcy sztuk, a w dodatku głównie w kolorze beżowym, w związku z czym konieczne było sięgnięcie po magię kina i zakamuflowaniu kilku innych, podobnych modeli.
Część egzemplarzy nie dotrwała do ostatniego dnia zdjęć, ale ich zezłomowanie nie poszło na marne – nawet po tych wszystkich latach sceny z Christine powracającą do pierwotnych kształtów po zmasakrowaniu przez lokalnych bandziorów robią ogromne wrażenie. Trik nie polegał jednak na odtworzeniu nagrania od tyłu – jak wielu wówczas sądziło – lecz na finezyjnym mechanizmie hydraulicznym. Do 2018 roku dotrwały zaledwie dwa samochody obecne trzydzieści pięć lat temu na planie. Obydwa są aktualnie w rękach kolekcjonerów, ale przy okazji premiery zeszłorocznego albumu Anthology: Movie Themes 1974-1998, John Carpenter raz jeszcze zasiadł za kółkiem Plymouth Fury, w teledysku do nowej wersji muzycznego tematu z Christine.
Jak przystało na film grozy z lat 80., w powietrzu musi unosić się seksualna aura. Pierwszy dialog gotujących się od gwałtownego przyrostu ilości hormonów nastolatków to wymiana zdań na czysto cielesne tematy, a w późniejszych scenach padają niezliczone, czerstwe odzywki pokroju: “Nic nie pachnie tak, jak nowy wóz… chyba, że cipka”… Arnie Cunningham (w tej roli Keith Gordon, dzisiaj znany głównie jako reżyser serialowy – tworzył odcinki między innymi Dextera, Fargo czy Homeland) jest jednak szkolnym popychadłem terroryzowanym przez stereotypowego oprycha z tamtych czasów – długowłosego, odzianego w czerń, noszącego w kieszeni nóż sprężynowy. Pojawienie się Christine otwiera nowy rozdział w jego życiu, a temat przemiany wytycza kierunek fabuły.
Rzecz jasna ci, którzy ośmielili się stanąć pomiędzy Arniem a jego ukochanym, nieprzemieniającym się w człekokształtną formę decepticonem muszą ponieść konsekwencje, a trzeci, brutalny akt, przy całej swojej niedorzeczności, sprawia wielką radość. Najbardziej pamiętną sceną jest natomiast ta, w której Christine wbija się w wąskie przejście, nie bacząc na sypiące się iskry, oberwane lustro i wgniecenia, byleby tylko dopaść wroga. W kategorii “motoryzacyjny występ wszech czasów” zdecydowanie ścisła czołówka.
Carpenter umiejętnie żongluje nastrojami. Czasami podsuwa poważne rozważania, zastanawia się, czy rodzice nie chcą, aby ich dzieci dorosły, bo wówczas niezaprzeczalnie staliby się starzy, kiedy indziej sypie ekstremalnie “suchymi” tekstami typu: “Był tak twardy, że gdyby wlać w niego gorącą wodę, to sikałby kostkami lodu”. Niekiedy pomaga też tłumaczenie, bo trudno się nie uśmiechnąć, kiedy zaproszenie na randkę zostaje wyrażone słowami: “Myślisz, że mogłabyś iść ze mną na dansing?”. Największym sukcesem reżysera jest jednak nadanie pojazdowi takich cech, że widz może się z nim identyfikować, współczuć mu i trzymać kciuki za jego krwawą wendettę. Christine ma bardziej złożoną osobowość od wielu dramatycznych postaci współczesnego kina, a już na pewno nie mogą się z nią równać liche straszydła z Krucyfiksu, Baby Jagi, Winchester i innych marności tworzonych dla nikogo. Tym razem John Carpenter raczej was nie wystraszy, ale poszukiwacze skarbów popkultury z lat 80. znajdą tutaj kopalnię bez dna, która zachwyca specyficzną modą, dialogami, muzyką i światem, w którym łatwiej było sobie wyobrazić latające samochody niż internet.