CHRISTINE, czyli samochód po tuningu Johna Carpentera i Stephena Kinga
Wszystko, na czym do końca lat 90. położył dłonie John Carpenter uważam za złoto najwyższej próby, a jeżeli dodać do tego działalność muzyczną z ostatnich lat, łatwo przychodzi zapomnienie dwóch ostatnich, nieudanych filmów – Oddziału i Duchów Marsa. Christine z 1983 roku była natomiast jednym z bakcyli, które wywołały u mnie miłość do horroru. Dzisiaj nie jest to dzieło aż tak imponujące, ale nadal posiada wyjątkowy urok.
Podobne wpisy
Christine jest także zderzeniem wizji dwóch wielkich narratorów horroru – Johna Carpentera oraz Stephena Kinga. Nie jest tajemnicą, że ten drugi zazwyczaj dystansuje się od ekranizacji stworzonych na bazie swojej prozy, a w jednym z wywiadów Carpenter wyznał, że ich “współpraca” ograniczyła się do zdania – “róbcie, co chcecie”. Reżyser tak też uczynił i chociaż wielu zarzucało mu spłycenie osobowości głównego bohatera, w moim odczuciu przyćmił oryginał. Muszę zresztą przyznać, że tak, jak cenię pomysły Kinga i jego postacie, tak wszystkie próby przeczytania którejkolwiek z kultowych książek kończyły się fiaskiem po kilku rozdziałach. Carrie, Cujo, Pennywise, Jack Torrance – uwielbiam ich wszystkich, ale w wersjach zwizualizowanych, a krwistoczerwony Plymouth Fury o imieniu niepozornym niczym nazwy huraganów nie jest wyjątkiem.
Miałem jedenaście czy dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy obejrzałem Christine. Było to identyczne wydanie, jak to z powyższego zdjęcia, z głosem Lucjana Szołajskiego oraz ze zwiastunami Critters 2 (wówczas szokującym postacią łowcy nagród w kobiecej, roznegliżowanej formie) oraz Siódmego znaku z początkującą Demi Moore. Jako wierny czytelnik magazynu “Cinema” doskonale wiedziałem, kim jest John Carpenter i miałem za sobą seanse filmów Coś oraz Ucieczka z Nowego Jorku. Ta opowieść była jednak zupełnie inna, mniej ponura i właściwie nie tyle straszna, co trzymająca w napięciu. Dla twórców wiązał się z tym pewien problem: obowiązywały wówczas zupełnie inne standardy niż dzisiaj i wszystkim zależało na statusie obrazu przeznaczonego dla dorosłego wiedza. Dla horroru z lat 80. niedostąpienie tego tytułu był co najmniej uwłaczające. Skłamałbym jednak pisząc, że dwadzieścia lat temu lękliwie spoglądałem na morderczy samochód, a dzisiaj mam wrażenie, że Christine w ogóle nie jest horrorem. Tyle że dzisiaj nie ma w tym niczego uwłaczającego.
Główną bohaterką jest tutaj – rzecz jasna – fura, która Zygzaka McQueena mogłaby przerobić na żyletki. W rzeczywistości były to jednak aż dwadzieścia cztery pojazdy, które Carpenter systematycznie dokupował. Zadanie nie było łatwe, Plymoutha Fury z 1958 roku wyprodukowano w nakładzie nieco ponad pięciu tysięcy sztuk, a w dodatku głównie w kolorze beżowym, w związku z czym konieczne było sięgnięcie po magię kina i zakamuflowaniu kilku innych, podobnych modeli.
Część egzemplarzy nie dotrwała do ostatniego dnia zdjęć, ale ich zezłomowanie nie poszło na marne – nawet po tych wszystkich latach sceny z Christine powracającą do pierwotnych kształtów po zmasakrowaniu przez lokalnych bandziorów robią ogromne wrażenie. Trik nie polegał jednak na odtworzeniu nagrania od tyłu – jak wielu wówczas sądziło – lecz na finezyjnym mechanizmie hydraulicznym. Do 2018 roku dotrwały zaledwie dwa samochody obecne trzydzieści pięć lat temu na planie. Obydwa są aktualnie w rękach kolekcjonerów, ale przy okazji premiery zeszłorocznego albumu Anthology: Movie Themes 1974-1998, John Carpenter raz jeszcze zasiadł za kółkiem Plymouth Fury, w teledysku do nowej wersji muzycznego tematu z Christine.