CHE – REWOLUCJA. Pusty, rozwlekły i nudny
Steven Soderbergh to twórca nieprzeciętny. Potrafi po mistrzowsku bawić się językiem kina, żonglować schematami i doskonale odnaleźć się właściwie w każdym gatunku filmowym. Na swoim koncie ma już m.in. filmy niszowe (od których zaczynał), wystawne produkcje pełne gwiazd Hollywood, komedie, dramaty obyczajowe, filmy sensacyjne, a nawet science-fiction. Jak widać, żaden gatunek mu niestraszny i co ważne, w każdym czuje się świetnie, tworząc udane obrazy. Soderbergh nigdy nie przykleił sobie łatki reżysera tylko i wyłącznie kina ambitnego, często robi filmy mainstreamowe, nie zapominając przy tym, by czasem zająć się poważniejszymi tematami. I tak jest tym razem, gdyż twórca Solaris zabrał się za wielką postać, ikonę rewolucji kubańskiej i bohatera popkultury zarazem. Jego najnowsze dzieło opowiada o losach Ernesto “Che” Guevary (w tej roli Benicio del Toro). Powstał, trwający ponad cztery godziny, filmowy kolos – Che, który do naszych kin trafia podzielony na dwie części (druga ma mieć premierę na jesieni). Pierwsza nosi tytuł: Che – Rewolucja.
Film rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Pierwsza to lata 50. na Kubie. Obserwujemy wówczas Guevarę w początkach ruchu rewolucyjnego w roku 1955, widzimy, jak poznaje Fidela Castro (Demián Bichir) i przystaje do organizacji Ruch 26 Lipca. Potem rewolucjoniści krok po kroku posuwają się naprzód, by w 1959 roku obalić rządy kubańskiego dyktatora Batisty. Druga płaszczyzna to rok 1964, Che udziela szeregu wywiadów, rozmawia z dziennikarką Lisą Howard (w tej roli Julia Ormond), udaje się do Ameryki, występuje w programie telewizyjnym, przemawia na zgromadzeniu ONZ. Mówi m.in. o tym, czym dla niego jest rewolucja oraz co sądzi o amerykańskim imperializmie. Cały zabieg wydaje się z początku całkiem ciekawy, zarówno od strony fabularnej, jak i formalnej. Reżyser odróżnił dwie płaszczyzny, używając odmiennych środków, zastosowano różne taśmy filmowe: lata 50. są w kolorze, 60. – czarno-białe. Widać, że Soderbergh starał się, by film był dopracowany w najmniejszym szczególe, co zresztą jest wizytówką każdej jego produkcji. I rzeczywiście, Che – Rewolucja to film przygotowany z pieczołowitością, precyzją, znakomicie wyreżyserowany, Soderbergh po raz kolejny udowadnia, że nie jest byle jakim reżyserem-rzemieślnikiem i że na tym co robi, zna się jak mało kto. Tylko czy udowadniać musi?
Reżyser Ocean’s 11 jest nie tylko znanym, ale i cenionym twórcą, któremu udała się nie lada sztuka – odniósł zarazem sukces komercyjny, jak i artystyczny. To sprawia, że osiągnął już wszystko i niczego nie musi udowadniać, natomiast oglądając jego najnowszy film, można odnieść wrażenie, że on sam twierdzi inaczej. Che jest w gruncie rzeczy pusty, rozwlekły i po prostu nudny. Aż strach pomyśleć co by było, gdyby ten film trafił do nas w pełnej, czterogodzinnej wersji. Naprawdę ciężko by było wysiedzieć taki szmat czasu na tak nużącej produkcji. Zapewne zresztą mało kto by się skusił na to, by poświęcić aż cztery godziny ze swego życia na film o kubańskim rewolucjoniście; obrazowi daleko do arcydzieła. Z drugiej strony, może jako całość Che miałby jakiś większy sens, byłoby to wszystko bardziej przejrzyste i klarowne, a tak, w tej postaci, w jakiej go otrzymaliśmy, mamy do czynienia z produkcją, która wydaje się być czymś w rodzaju wstępu do drugiej części. Jeśli rzeczywiście tak będzie, znaczy to, że Che – Rewolucja to film sam w sobie nie do końca potrzebny, do tego ani zbytnio ciekawy, ani porywający. Jeśli odbierać go jako portret Che Guevary (del Toro świetnie spisuje się w tej roli), to nie za dużo się o nim dowiemy.