CALVARY
Małe nadmorskie miasteczko, prowincjonalna społeczność i drobny kościółek kierowany przez dobrodusznego księdza Jamesa Lavelle’a (Brendan Gleeson). Z tych składników reżyser John Michael McDonagh buduje nam przedni dramat psychologiczny, pełny mięsistych bohaterów, niebanalnie napisanych relacji i wnikliwych dialogów. Jednak wydaje się, że ten świat już znamy. Z podobnego punktu wychodzili już przecież Robert Bresson w Dzienniku wiejskiego proboszcza, Bergman w Gościach wieczerzy pańskiej czy Jensen w Jabłkach Adama. W filmie McDonagha wiara też nie jest silna – nie łączy ze sobą ludzi. Nie siadają oni koło siebie w jednej ławce w każdą niedzielę. Obracamy się wśród mocno zlaicyzowanej wspólnoty. Choć może “wspólnota” to zbyt mocne słowo ponieważ obcujemy raczej ze zbiorem indywidualności i samotników. Każdy z nich żyje dla siebie samego. Dla siebie samego umiera.
Bóg zajęty ważniejszymi sprawami pozostawił tych ludzi w opiece ojca Lavelle’a, obdarzonego wyrozumiałym spojrzeniem Gleesona, posiadającego dostojną sylwetkę i budzącą szacunek brodę. To postać niezwykle sympatyczna i ciepła – przypomina nieco świętego Mikołaja. Lavelle poddał się nastrojowi tego miasteczka: nigdzie się nie spieszy, bo przecież nigdzie nie musi, nikogo nie zamierza nawracać bo nikt z nim wiary dzielić nie chce. Nie jest już duszpasterzem, ale jedynie obserwatorem. Nie przemawia za nim mądrość religii, ale mądrość powszednia i doświadczenie – w swoim życiu przeżył już sporo. Małżeństwo, śmierć żony i samobójczą próbę córki Fiony (świetna Kelly Reilly). Lavelle jest po części nihilistą, życiowym rozbitkiem, który już o nic nie chce walczyć. Wegetuje na obrzeżach wiary, lubi zajrzeć do kieliszka, nie ingeruje w bieg zdarzeń. Nie ma nawet etycznych problemów z przyniesieniem staruszkowi rewolweru, by ten mógł rozstać się ze swoim życiem w sposób dla niego najwygodniejszy.
Ojciec James Lavelle to intrygująca, budząca szacunek postać, której chce się słuchać, na którą chce się patrzeć. Brawa należą się nie tylko scenarzyście za stworzenie tego pełnego niuansów i subtelnych emocji bohatera, ale szczególnie Brendanowi Gleesonowi potrafiącemu tak umiejętnie oddać naturę tej postaci. Jej się kibicuje, na nią się czeka. Już w pierwszej scenie filmu o Lavelle’a upomni się świat, zostanie wyrwany z letargu. Jeden z wiernych w konfesjonale wyznaje mu, że w dzieciństwie był wielokrotnie zgwałcony przez jednego z księży i teraz pragnie zemścić się na instytucji Kościoła. Jednak nie zamierza on karać swojego oprawcy (bo, jak sam mówi, to byłoby bez sensu), ale chce Kościołowi odebrać kogoś dobrego – takiego jak nasz bohater. Spowiadający proponuję księdzu, by dokładnie za tydzień – w najbliższą niedzielę – spotkali się na okolicznej plaży, by mógł dokonać zemsty. Lavelle jest stoikiem, nigdy nie reaguje gwałtownie i zgadza się na ten układ. Może uda mu się uratować siebie i, co chyba ważniejsze, przyszłego mordercę od popełnienia przestępstwa.
McDonagh zaczyna niespiesznie odliczać kolejne dni tygodnia. W ich trakcie poznajemy wszystkich ważniejszych mieszkańców – wśród nich prawdopodobnie podejrzanego. Spotkamy szereg bohaterów reprezentujących wiele postaw, mierzących się z różnego rodzaju wątpliwościami. Z nimi wszystkimi, podobnie jak Lavelle, będziemy musieli się skonfrontować, bliżej poznać, odkryć ich prawdziwe intencje. Calvary nie ma jednak struktury thrillera, a zapowiadane morderstwo nadaje temu temu filmowi jedynie egzystencjalny ciężar. Reżyser nie realizuje gatunkowego kina kryminalnego – ma znacznie większe ambicje niż nas przestraszyć. Tak samo Lavelle nie przeprowadza żadnego śledztwa, nie ucieka przed wyrokiem usłyszanym od nieznajomego. Twórcy filmu pomału i inteligentnie prowadzą narrację, odwracają uwagę od zaproponowanej na samym początku problematyki. Reżyser mądrze ogrywa nasze przyzwyczajenia, dekonstruuje scenariuszowe klisze.
Calvary to film przełamujący kilka fabularnych schematów i stawiający odbiorcę w dość niekomfortowej sytuacji. W filmie McDonagha najważniejsze nie jest rozwiązanie zagadki „kto zabije?”, ale to w jaki sposób Lavelle przeżyje tych ostatnich siedem dni. Bardzo szybko z Jamesem Lavellem się utożsamimy, będziemy chcieli trzymać go za rękę, być koło niego. Calvary to film emocjonalnie bardzo angażujący. Nieuchronnie zbliżający się koniec filmu będzie też wyrokiem dla nas – widzów. Będziemy musieli rozstać się z bohaterem, który na przekór sobie i głównie nam, nie za bardzo stara się swój los odmienić. Jednak ogromnie warto z nim tę drogę przejść. Gdy dojdziemy wspólnie na ostatni brzeg, będziemy się czuli etycznie oczyszczeni, duchowo zdrowsi i artystycznie usatysfakcjonowani.