SPADAJĄCE GWIAZDY. Piotr Adamczyk i wiedźmy na pustyni [RECENZJA]
Kino gatunkowe nie jest ulubioną rzeczą twórców kina niezależnego. Częściowo wynikać to może z estetycznych uprzedzeń, wyżej stawiających ambitne dramaty realistyczne nad budowanymi według gatunkowych klocków narracji, ale przyczyną takiego stanu rzeczy jest również kosztochłonność scen akcji czy graficznej grozy. Jednak właśnie ta ostatnia kusi często twórców nurtu indie, flirtujących raz za razem z horrorem, a przynajmniej jego elementami. Ekstremalny przypadek takiego flirtu stanowią Spadające gwiazdy Richarda Karpali i Gabriela Bienczyckiego – bardzo niskobudżetowy film niezależny, równocześnie będący w otwarty sposób kinem grozy.
Akcja filmu zrealizowanego w koprodukcji polskiej (w ramach projektu US in Progress) rozgrywa się w kalifornijskim hrabstwie Riverside, które co roku w sezonie żniw doświadcza szczególnego fenomenu – licznego pojawiania się spadających gwiazd, które, jak się uważa, są w istocie czarownicami zstępującymi w ten sposób na ziemię ze świata astralnego w celach bynajmniej nie pokojowych. Z tego względu czas żniw uważa się w okolicy za okres niebezpieczny, podczas którego należy się zabezpieczać przed potencjalnym porwaniem przez wiedźmy. Brzmi to jak ludowa legenda, jednak jako widzowie już od pierwszej sceny wiemy, że coś jest na rzeczy, a wyrażane przez część lokalnej społeczności powątpiewanie w prawdziwość podań o porywających ludzi czarownicach to niebezpieczny sceptycyzm.
W Spadających gwiazdach towarzyszymy przede wszystkim trzem braciom, którzy pierwszy dzień żniw spędzają na niezobowiązującej zabawie – odprawiają niby rytuał zabezpieczający przed czarownicami, ale robią to przy grillu i piwie, a ostrzeżenia ojca zbywają uśmiechem. W rozmowie przy ognisku najstarszy z chłopaków wspomina, że zna kogoś, kto zastrzelił i zakopał wiedźmę – bracia postanawiają się więc wybrać do znajomego i zafundować sobie seans grozy, sprawdzając, ile prawdy jest w tej opowieści i całej historii o czarownicach spadających z nieba. Nietrudno się domyślić, że jest to początkiem serii złowrogich zdarzeń, a cała zabawa nie okaże się szczególnie bezpieczna.
Bienczycki i Karpala, pracując z niewielkim budżetem, ograniczają cały film do raptem kilku lokacji – domu, przyczepy, pustyni i drogi, pojawia się też wątek zlokalizowany w studiu radiowym. Oszczędność lokacji jest tu atutem – film ma dzięki niej nieco klaustrofobiczny nastrój, a każde z miejsc jest sprawnie wykorzystanie do budowania atmosfery grozy i okazjonalnych jej zagęszczeń. Nie ma tu jump scare’ów czy graficznej niesamowitości, a film zachowuje przez cały przebieg fakturę zwyczajnego amerykańskiego filmu indie, kameralnego i realistycznego. Tylko na chwilę pojawiają się bardziej wymyślne rekwizyty i charakteryzacje – ale dzięki temu, że jest ich niewiele, robią świetne wrażenie i znakomicie wkomponowują się w kreację horrorowej opowieści. Spadające gwiazdy świetnie cyzelują horror, oparty na kilku bardzo intensywnych i budzących ciarki scenach. Wpuszczone w niepozorną poetykę niezależnego kina dają piorunujący efekt, który budzi skojarzenia z organicznie budowaną grozą Blair Witch Project, równocześnie zapewniając konkretną ekspozycję nadnaturalnej ingerencji.
Jedną ze wspomnianych scen, na których zasadza się suspens filmu, jest krótki, ale niezwykle intensywny epizod Piotra Adamczyka. Znany nad Wisłą z roli Chopina i papieża aktor wciela się w tajemniczego autostopowicza, który napędza naszym bohaterom – na tym etapie i tak już solidnie zestresowanym – niemałego pietra. Adamczyk przepięknie szarżuje, stając się drugą obok fenomenalnej sceny z matką chłopców wizytówką filmu. Cameo Polaka podbija niesamowitość i dopełnia jakościowego efektu opartego na prostych, ale skutecznych środkach narracji.
Oczywiście są w Spadających gwiazdach momenty słabsze – można mieć zastrzeżenia do gry młodych aktorów, nie wszystko jest też klarownie wyjaśnione. Jednak całościowy efekt jest naprawdę nadspodziewanie atrakcyjny. Twórcy decydują się nie dopowiadać zbyt wiele i dzięki temu skłaniają do samodzielnego uzupełniania luk, co w tym przypadku jest fajną zabawą. Cała sytuacja jest dobrze wymyślona i wykreowana, a w trakcie seansu nie ma czasu na nudę ani irytację sztampowymi zagrywkami. Film jest więc rzadką perełką wśród zalewu przeciętnych wykwitów amerykańskiego indie, wyróżniającą się na tle pobratymców i mocno wwiercającą się w pamięć. Jest tu też potencjał na kultowego klasyka z nurtu midnight movies, czego Spadającym gwiazdom szczerze życzę.