BRUCE WSZECHMOGĄCY. 15 lat od premiery przereklamowanej komedii
Kiedy po raz pierwszy widziałem Bruce’a Wszechmogącego, byłem nastolatkiem. Bardzo śmieszyły mnie wszystkie żarty, a sam film zapamiętałem jako ciepły i mądry, taki, który dobrze sobie czasem odświeżyć, i to nie tylko w leniwe, niedzielne popołudnie. Ja tego do tej pory nie robiłem, więc 15. rocznica premiery wydawała się idealną okazją. Niestety, nie był to najlepszy pomysł. Wolałem pozostać ze swoim miłym wspomnieniem o filmie, który swego czasu sprawił mi frajdę. Może stetryczałem, a może kiedyś miałem dużo niższe wymagania względem kina – ale powtórka seansu okazała się dość przykrym doświadczeniem. To nie jest całkowicie zła produkcja, ale umieszczanie tego tytułu na listach najlepszych komedii (a takich zestawień widziałem sporo) należy uznać za grubą przesadę.
Sam pomysł na fabułę jest naprawdę interesujący. Oto Bruce, reporter lokalnej telewizji, uważa, że los nie obchodzi się z nim sprawiedliwie. Gdy pewnego dnia wszystko zwraca się przeciwko niemu, ma dość – obwinia Boga za wszystkie nieszczęścia i zarzuca mu zrujnowanie życia. Wtedy dzieje się coś nieoczekiwanego. Bóg wysłuchuje go, ale nie spełnia po prostu jego próśb. Robi coś innego. Daje Bruce’owi swoją moc. Skoro mężczyzna twierdzi, że tak łatwo jest zarządzać światem, niech spróbuje sam. No i w tym momencie niestety przestaje być ciekawie.
Rozwinięcie tej historii jest bardzo rozczarowujące. Owszem, nadprzyrodzona moc to świetna okazja dla wcielającego się w główną rolę Jima Carreya, aby pokazał całe spektrum swoich komediowych możliwości. Nie mam wątpliwości, że ten aktor to wirtuoz gatunku i nawet, gdy bardzo szarżuje, robi to tak, że oglądanie go na ekranie wciąż bawi. Carrey w większości swoich filmów gra przesadnie, całym sobą, jakby urwał się ze scenicznego musicalu, ale to jego niepowtarzalny styl. Niestety, o ile w Masce, Ace Ventura: psi detektyw, a nawet Grinch: świąt nie będzie taka szarża sprawdzała się w stu procentach, tak w tych bardziej “ludzkich”, przyziemnych historiach staje się nieco męcząca. To, co dostajemy to festiwal min, a w Brusie… potrzeba było jednak trochę innego podejścia.
Nie, nie oczekiwałem od tego filmu, aby był egzystencjalnym dramatem o wyborach życiowych i tym, co daje nam szczęście. Ale przecież ta fabuła idealnie nadawała się do rozważań na te tematy w lekkiej, przystępnej formie. Cała kwestia boskiej mocy została tu sprowadzona do nieustających gagów, a kiedy na ekranie w końcu pojawia się miejsce na przemyślenia (przecież Bruce miał się z tej całej sytuacji czegoś nauczyć), zostają ucięte tak nagle, że aż trudno w to uwierzyć. Cały problem w byciu Bogiem polega w tym filmie na rozmyślaniu, jak skatalogować wszystkie ludzkie prośby (bo to, co potem z nimi będzie, to już przecież nieistotne). Kwestia bawienia się mocą przez Bruce’a i tego, jakie może mieć to konsekwencje dla innych ludzi, jest właściwie przemilczana – fragment telewizyjnych wiadomości mówiących o wyładowaniach atmosferycznych po tym, jak mężczyzna przybliżył księżyc (żeby dobrać się do majtek swojej dziewczynie, dodajmy) to zdecydowanie za mało. Temat urywa się tak szybko, jak się zaczął.
Widz powinien Bruce’owi współczuć i trzymać za niego kciuki. Ostatecznie ten facet jedynie irytuje. Jego końcowa przemiana zostaje zaś pokazana niczym w trybie szybkiego przewijania – sprawia wrażenie wymuszonej i sztucznej. O tym, że dostał nauczkę, świadczy fakt, że własnymi, “ludzkimi” mocami uczy psa załatwiać się na dworze. Ok, Bruce Wszechmogący to komedia, ma dostarczyć rozrywki po ciężkim dniu, ale Carrey i jego miny nie wystarczą, aby film bawił przez ponad półtorej godziny. To boli tym bardziej, że był tu potencjał na naprawdę ciekawą historię.