BÓG I WOJOWNICY LUNAPARKÓW. Ojciec i syn w podróży [RECENZJA]
Marcel i Paweł Łozińscy wyruszyli swego czasu we wspólną podróż samochodem z Warszawy do Paryża. Cel wyprawy – skonfrontowanie się z trudnymi wspomnieniami i zacieśnienie rozerwanych na przestrzeni lat więzi. No i oczywiście, jakby mimochodem: nakręcenie wspólnego filmu, dokumentującego cały proces. Właściwie żadnego z założonych celów osiągnąć się nie udało. Łozińscy wrócili z Paryża jeszcze bardziej poharatani i skłóceni niż wcześniej, a film, owszem – powstał, ale w dwóch wersjach montażowych. Jedna została podpisana przez ojca, a druga przez syna.
Punkt wyjścia jest w Bogu i wojownikach lunaparków podobny – ojciec i syn w rejestrowanej za pośrednictwem kamery podróży samochodowej. Relacje pomiędzy mężczyznami też są napięte, ale to nie bolesne wspomnienia odgrywają tutaj pierwsze skrzypce, lecz ideologia. Syn jest zagorzałym katolikiem, nawróconym kilka lat temu. Ojciec natomiast wojującym ateistą, głoszącym wszem wobec, że Boga nie ma, a kościół to w najlepszym wypadku zbiór cynicznych manipulantów, a w najgorszym – zbrodnicza mafia w koloratkach. Wymowne są już same tytuły opublikowanych przez niego – Andrzeja Rodana książek: Mordercy w habitach, Ewangelia Judasza, Życie erotyczne papieży. Inicjatorem podróży jest syn, który upatruje w tym przedsięwzięciu szansy na nawrócenie schorowanego, powoli opuszczającego świat żywych ojca – droga usłana jest bowiem spotkaniami z charyzmatykami, członkami lokalnych społeczności religijnych oraz ludźmi, którzy twierdzą, iż doświadczyli w swoim życiu cudów.
„Jesteś tumanem religijnym” – rzuca ojciec w kierunku syna, jeszcze przed wejściem do samochodu. Wyprawa pełna jest werbalnych sprzeczek i wzajemnego podgryzania. Syn regularnie doprowadza ojca do szału za pomocą rozbudowanych tyrad religijnych. Prowokuje coraz bardziej agresywne i wulgarne reakcje, chyba nie do końca przewidując, jakie mogą być konsekwencje. „Jesteś żywym dowodem na to, że aborcja powinna być dozwolona” – odpowiada w pewnym momencie ojciec, ucinając dyskusję i doprowadzając pierworodnego do łez. Film Bartłomieja Żmudy wypełniają sceny emocjonalnie wyczerpujące, a jednocześnie angażujące, przykuwające do ekranu. Reżyser nie faworyzuje przy tym żadnej ze stron konfliktu – cierpliwie obserwuje, ani razu nie ingerując w rejestrowaną przez kamerę rzeczywistość. Na naszych oczach rozgrywa się prawdziwa psychodrama, podczas której relacja synowsko–ojcowska doprowadzona zostaje do granic wytrzymałości. Co rusz wydaje się, że zaraz wszystko się rozpadnie; że któryś z bohaterów wysiądzie bądź wyskoczy z samochodu i już więcej do niego nie wróci. A jednak: jadą dalej, jak gdyby skazani na własne towarzystwo.
Bóg i wojownicy lunaparków to w dużej mierze film o tym, jak ideologia potrafi podzielić ludzi, stawiając między nimi mur nie do przeskoczenia. Każda zahaczająca o kwestie światopoglądowe rozmowa musi skończyć się na krzyku i wzajemnym obrażaniu – wiedzą o tym doskonale Polacy, którzy co roku biorą (bierny lub czynny) udział w wigilijnych dyskusjach politycznych. Narracyjny kontrapunkt dla podróży bohaterów stanowią nagrania VHS z prywatnego archiwum rodziny Rodanów. Reżyser korzysta z nich regularnie, ale oszczędnie – buduje pomost pomiędzy beztroskim wczoraj a ponurym dzisiaj. Kilkunastosekundowe nagrania odsłaniają przed nami więź, która nie była jeszcze obarczona bagażem ideologicznym. Z trudem rozpoznajemy na ekranie skonfliktowanych bohaterów: rozmowy na temat religii zastępują lody i lunaparki, plastikowe pistolety i biwaki w lesie.
Być może ojciec i syn, na przekór wszystkim różnicom, nie zerwali ze sobą kontaktu, bo ich relacja ma tak trwałe, zacementowane w przeszłości fundamenty – wycieczki po całej Polsce, tony spędzonego razem czasu. Nasuwa się w związku z tym pytanie: czy bohaterowie potrafią jeszcze porozumieć się na podobnym, wolnym od ideologicznych naleciałości poziomie? Są w filmie fragmenty, które udowadniają, że tak – jak chociażby wspólne oglądanie w pokoju hotelowym starcia FC Barcelony z Bayernem Monachium (swoją drogą, jednego z bardziej traumatycznych przeżyć w moim kibicowskim życiu). Na 90 minut świat dookoła zastyga w magicznym bezruchu – liczy się tylko mecz i osoba, z którą ten mecz oglądasz. Jeśli tylko przymknie się oko na obrzydliwy, komercyjny charakter współczesnego sportu, to okaże się, że słynne słowa Piera Paolo Pasoliniego wciąż są aktualne: „Piłka nożna to ostatni święty rytuał naszych czasów”.
Na plakacie oraz napisach końcowych Boga i wojowników lunaparków czytamy, że w rolę ojca wcielił się Robert Redfort, a w syna – Tom Criuse. Nazwiska hollywoodzkich gwiazd (celowo zapisane z błędami ortograficznymi) biorą całą opowieść w humorystyczny nawias, zwracając jednocześnie uwagę na jej potencjał fabularny – oczami wyobraźni dostrzec można aktorski remake z Andrzejem Sewerynem i Dawidem Ogrodnikiem w rolach głównych. Film Żmudy to właściwie dokumentalne kino drogi, w którym charakterystyczna dla gatunku metamorfoza, przynajmniej pozornie, nie następuje. Syn próbuje zmienić ojca, podczas gdy ojciec stara się zmienić cały świat – wyplenić z niego chrześcijaństwo, wciskając każdemu napotkanemu duchownemu autorski zestaw antyreligijnej prozy. Syzyfowa praca.
Starania obu bohaterów skazane są na niepowodzenie – przypominają nędzne próby piłkarzy Barcelony w sromotnie przegranym meczu z mistrzami Niemiec. Przemiana ma jednak szansę dokonać się na płaszczyźnie międzyludzkiej. Żmuda zamyka Boga i wojowników lunaparków akcentem pozytywnym, pełnym niespodziewanego optymizmu. W jednym z ostatnich ujęć widzimy, jak emocjonalnie wycofany ojciec obejmuje syna ramieniem. Prosty gest waży w tym momencie więcej niż tysiące gorzkich, zatrutych jadem słów – nie przekreśla ich, ale daje nadzieję na przyszłość. Jakkolwiek długo by ona nie potrwała.