BLUE SUNSHINE. Horror antynarkotykowy
Na długo przed tym, jak Mr. Mackey w Miasteczku South Park przekonywał o szkodliwości narkotyków, robili to twórcy tego zdumiewającego filmu.
Grupa przyjaciół urządza prywatkę w leśnej chatce. Ktoś tańczy, ktoś śpiewa, ktoś udaje ptaka. W pewnej chwili jeden z uczestników imprezy próbuje pocałować dziewczynę kolegi, zmuszając kolegę do pociągnięcia nadgorliwca za włosy. Czupryna natręta zostaje w rękach kolegi, a sam natręt dostaje szału i wybiega w ciemną noc. Mężczyźni ruszają na poszukiwania, tymczasem natręt wraca i morduje pozostałe w chatce kobiety. O zabójstwa oskarżony zostaje Jerry Zipkin, który musi dowieść swojej niewinności i rozwiązać zagadkę morderczego amoku, jaki stał się udziałem imprezowicza. Na dodatek okazuje się, że Los Angeles wstrząsa seria morderstw dokonanych przez, wydawałoby się, przykładnych obywateli, którzy nagle wyłysieli i popadli w zabójczy obłęd. Trop prowadzi do lokalnego polityka, który dziesięć lat wcześniej sprzedawał trefną partię LSD o nazwie „Blue Sunshine”.
Fabuła filmu Jeffa Liebermana jest tyleż niedorzeczna, co całkiem oryginalna. Negatywne strony zażywania narkotyków pokazywano w kinie już wcześniej [np. Złotoręki (1955) Ottona Premingera], ale gdy pod koniec lat 60. wybuchła kontrkulturowa rewolucja, zaroiło się od filmów niemal otwarcie sławiących uroki środków odurzających, m.in. Podróż (1967) Rogera Cormana, Kocham cię, Alicjo B. Toklas (1968) Hy Averbacka i Swobodny jeździec (1969) Dennisa Hoppera. Z drugiej strony powstawały też filmy obnażające moralne bankructwo hipisów: Dzieci miłości (1968) Richarda Rusha, More (1969) Barbeta Schroedera i Trash (1970) Paula Morrisseya – ale żaden z nich nie opowiadał o psychopatycznych łysych mordercach, w żadnym z nich nie padają także pamiętne słowa „Tam grasuje łysy maniak i kompletnie mu odjebało!”. A w Blue Sunshine jest to wszystko.
Reżyser twierdzi, że studenci socjologii i filmoznawstwa piszą prace naukowe na temat jego filmu, choć on sam nigdy nie miał ambicji, żeby stworzyć coś więcej niż tani horror. Nic w tym dziwnego, uniwersytety już dawno stały się fabrykami dyplomów (w najlepszym razie) lub ośrodkami ideologicznej propagandy (w najgorszym). Dziś można pisać na dowolne tematy (np. Neron jako wzór dla współczesnego antyklerykalizmu lub Wpływ migracji dżdżownic ziemnych na rozwój roślin okrytonasiennych w Papui-Nowej Gwinei w VIII w. p.n.e.) i pewno znajdzie się ktoś, kto to zaaprobuje, wypromuje i uzna, że jest to wiedza niezbędna do uratowania planety. Niewątpliwie jednak Blue Sunshine może stanowić przedmiot zainteresowania filmoznawców jako przykład kuriozum – filmu wprawdzie oryginalnego w warstwie fabularnej, ale nieudolnego pod względem realizacyjnym.
Być może nie powinno oczekiwać się technicznych fajerwerków od taniej, niezależnej produkcji, ale historia kina zna filmy tańsze, lecz znacznie lepiej zrobione. Blue Sunshine jest zaś źle zagrany, fatalnie napisany i jeszcze gorzej wyreżyserowany. Nie sposób powstrzymać śmiechu, gdy kamera wykonuje zbliżenie na twarze rozszalałych łysoli albo kiedy obsada toczy nierówną walkę z brakiem swych umiejętności aktorskich i niezamierzenie śmiesznymi dialogami („Mam okropne koszmary i bóle głowy, wypadają mi włosy i jestem wściekła” – mówi Wendy do koleżanki. „Napij się kawy” – radzi koleżanka). Największe boje stacza tutaj Zalman King znany kinomanom-erotomanom jako reżyser Dzikiej orchidei (1989) i nadawanego na Polsacie serialu Pamiętniki Czerwonego Pantofelka (1992–1997); uważni widzowie dostrzegą też młodego Briona Jamesa w roli człowieka-ptaka.
Jak wiele innych midnight movies klasy B i niższych, Blue Sunshine doczekał się statusu filmu kultowego – tak wiele grzesznej rozrywki i niekontrolowanych wybuchów śmiechu dostarcza. Niewykluczone, że horror Liebermana wywarł też pewien wpływ na inne produkcje, choćby Za czarną tęczą (2010) Panosa Cosmatosa. Na pewno zainspirował Roberta Smitha (The Cure) i Stevena Severina (Siouxsie and the Banshees), którzy jedyny album swojego projektu The Glove z 1983 roku zatytułowali właśnie Blue Sunshine. Jest też młodsza o trzydzieści lat piosenka australijskiej grupy HTRK pod takim tytułem, a punkowcy z Ramones wyświetlali fragmenty filmu (szczególnie końcowe sceny w znienawidzonej przez nich dyskotece) w trakcie koncertów w nowojorskim klubie CBGB. Zarówno album The Glove, jak i piosenka HTRK oraz twórczość Ramones są ciekawsze niż film Liebermana.