BLUE GIANT. Jazz to życie, życie to jazz [RECENZJA]
Gdy w jednej ze scen La La Landu Mia mówi Sebastianowi, że nie lubi jazzu, ten załamuje ręce. Następnie zabiera bohaterkę do klubu jazzowego i – podczas gdy w tle odbywa się koncert – wykrzykuje swoją miłość do ulubionej muzyki. „Jest w niej miejsce na konflikt i kompromis. Coś nowego za każdym razem, każdej nocy. I to jest bardzo, bardzo ekscytujące!”. Film Damiena Chazelle’a nie sprawił, że pokochałem jazz. Nie sprawił też, że zrozumiałem jego fenomen. Przede wszystkim dlatego, że amerykańskiego reżysera ostatecznie bardziej interesuje miłość międzyludzka, wystawiona na próbę przez czas i okoliczności. Yuzuru Tachikawę odwrotnie – Blue Giant, adaptacja poczytnej mangi Schinichiego Ishizuki, jest przesiąknięty jazzem od początku do końca, a pierwsze skrzypce odgrywa w nim relacja ludzi z muzyką.
Dai Miyamoto marzy o karierze muzycznej. Ale nie byle jakiej – nie chce być „najlepszym saksofonistą w mieście”, tylko największym muzykiem jazzowym na świecie. Aby tego dokonać, ćwiczy codziennie nad rzeką w rodzinnym Sendai. Kiedy stwierdza, że jest gotowy, kupuje bilet w jedną stronę. Do Tokio, japońskiej kolebki jazzu. Wyjeżdża uzbrojony wyłącznie w saksofon, gigantyczny entuzjazm i jeszcze większe ambicje – od zera do bohatera. W stolicy poznaje młodego, utalentowanego pianistę Yukinori Sawabe, którego namawia do założenia zespołu. Z duetu szybko robi się trio, gdy do bohaterów dołącza początkujący perkusista, a zarazem współlokator głównego bohatera – Shunji Tamada.
Blue Giant nie jest filmem skomplikowanym narracyjnie. Nie ma co oczekiwać od anime Tachikawy wielkich wolt fabularnych. Przyjemność odbiorcza zasadza się tu na czymś innym: na powolnym obserwowaniu kolejnych etapów kariery muzycznej bohaterów, którzy zaczynają od występu w niewielkim barze, a kończą na najbardziej ekskluzywnym lokalu w Japonii. W międzyczasie organizują kolejne próby i żywo dyskutują o muzyce, doskonaląc własne umiejętności. Scenarzyście Eito Nambo – występującym pod pseudonimem „Number 8” – bardzo zgrabnie udało się zarysować charaktery wszystkich trzech postaci, przede wszystkim poprzez ich relacje z muzyką. Daia i Yukariego łączy talent oraz perfekcjonizm. Dzieli: idealizm. Główny bohater podchodzi do jazzu w sposób niemalże religijny. Występ sceniczny jest dla niego ekwiwalentem „obnażania duszy”, a część solowa, w pełni improwizowana – najważniejszym elementem każdego koncertu. Yukari myśli o muzyce w zupełnie innych kategoriach. Grę na pianinie ćwiczy od czwartego roku życia, podążając śladami rodziców. Nie chodzi mu o wyrażenie siebie, ale o osiągnięcie mechanicznej perfekcji – dlatego każda z jego solówek brzmi podobnie. Swój prawdziwy potencjał bohater odblokowuje dopiero wtedy, kiedy pod wpływem druzgoczącej krytyki przewartościowuje muzyczne ideały, zbliżając się do romantycznej wizji kolegi.
Film Tachikawy byłby jednak zaledwie cieniem samego siebie, gdyby zabrakło w nim pomysłu na inscenizację licznych sekwencji koncertowych. Na szczęście, to właśnie wtedy Blue Giant łapie drugi oddech, stając się filmem prawdziwie ekscytującym. Ekran wypełniają fantazyjne kształty, podrygujące w rytm muzyki Hiromiego Uehary. Obraz wydaje się odpowiadać na jazzowe improwizacje bohaterów: wchodzi z nimi w dialog, również improwizując. Reakcje publiczności mieszają się ze zbliżeniami na skoncentrowane twarze muzyków. Pot leje się hektolitrami na klawisze pianina i talerze perkusji. Bo gra na instrumencie to również, a być może przede wszystkim, wielki wysiłek fizyczny: liczne wyrzeczenia, opuchnięte, obklejone plastrami palce. Podczas koncertów pojawiają się również retrospekcje – rozegrane bez słów, wyłącznie na obrazie – które w subtelny sposób informują nas o tym, co bohaterowie aktualnie przeżywają. Dokąd uciekają myślami, o czym chcą opowiedzieć poprzez muzykę. I nawet jeżeli wykorzystywana wówczas animacja 3D wygląda trochę koślawo i delikatnie wybija z audiowizualnego transu, to sekwencje występów wciąż pozostają najmocniejszym argumentem filmu Tachikawy. Doświadczeniem, które nie sprawiło co prawda, że jazz pokochałem, ale nareszcie – cóż za ulga – zrozumiałem jego fenomen.
„Zespoły jazzowe nie są jak zespoły rockowe. Nie trzymają się razem do późnej starości, ale rozpadają przy pierwszej lepszej okazji” – stwierdza w pewnym momencie Yukari. I rzeczywiście, w finale obserwujemy ostatni wspólny koncert bohaterów. Wiemy, że wszyscy odejdą po nim w swoją stronę. Na muzyczny szczyt dotrze jedynie Dai, któremu wielkość pisana była od początku. Trochę jak w Przegranym Thomasa Bernharda – kontakt z geniuszem onieśmiela, zmusza do spojrzenia na własne umiejętności z innej perspektywy. Nie każdy takie spojrzenie wytrzymuje. Geniusz podąża tymczasem własną drogą, świecąc najjaśniejszym ze świateł: jego życie często bywa krótkie, ale intensywne. W terminologii jazzowej, jak informuje nas pod koniec filmu jeden z bohaterów epizodycznych, takie talenty zwykło określać się mianem „błękitnych olbrzymów”. Gwiazd, które osiągają jasność absolutną, a następnie umierają, eksplodując w spektakularny sposób. Przez moment firmament należy jednak wyłącznie do nich – i tego uczucia nikt nie jest im w stanie odebrać.