BLOODSHOT. Panie, kto panu to tak spie*dolił?
Pierwsze zwiastuny Bloodshota nie obiecywały wiele, jednak można było mieć cień nadziei na przeszarżowane i satysfakcjonujące kino akcji w starym stylu. Niestety, wszystkie obawy potwierdziły się, a problemów z tym filmem jest jeszcze drugie tyle. Akcja przez większość czasu wygląda fatalnie, fabułę popycha do przodu toporna ekspozycja, a Vin Diesel chyba jeszcze nigdy nie był tak bezbarwny. Po seansie sam czuję się trochę jak superbohater – bohatersko wziąłem na siebie kulkę i obejrzałem Bloodshota, żebyście wy nie musieli. Znacznie lepszym pomysłem na film będzie dowolny Robocop, Upgrade albo nawet Szybcy i wściekli (albo Riddick, jeśli czujecie niedobór charyzmatycznego Vina Diesela).
Z pierwszymi dwoma Bloodshot dzieli większość motywów fabularnych i poruszanych wątków, tyle że każdy realizuje znacznie gorzej. Nijaki styl wizualny i tandetne użycie slow motion momentami przywodzą na myśl Szybkich i wściekłych, z tą różnicą, że CGI jest tu jeszcze bardziej szkaradne (do tego jeszcze wrócę). Już po pierwszym kwadransie produkcji wszelkie nadzieje na miło spędzony czas ulatują praktycznie bezpowrotnie. Otwarcie filmu odgrywa bowiem kluczową rolę w zainteresowaniu widza jego resztą; zaangażowanie emocjonalne w losy bohatera jest zaś zależne od tego, jak zostanie on przedstawiony. Często spotykam się z głosami typu: „Kino akcji nie musi mieć głębokich postaci” (cokolwiek to znaczy) czy „To ma tylko być dobra rozrywka” i jasne, nikt nie zleciłby Aaronowi Sorkinowi napisania scenariusza Bloodshota, ale to nie znaczy, że praca scenarzysty nie ma w takim filmie żadnego znaczenia! Jeśli protagonista nie zostanie przedstawiony w interesujący sposób, jeśli jego osobowość, zalety czy wady nie zostaną przynajmniej zapowiedziane w początkowej części filmu, w konsekwencji ten bohater będzie zupełnie obojętny widzowi (pomijam tu aspekt sympatii, którą można darzyć aktora).
Dokładnie tak jest w Bloodshocie: w prologu nie dowiadujemy się praktycznie niczego o głównym bohaterze, a nasz stan wiedzy w zasadzie nie zmienia się aż do napisów końcowych. Ray jest żołnierzem kochającym swoją żonę – to wszystko. Jakim jest żołnierzem? Nie wiadomo. Jakim jest człowiekiem? Nie wiadomo. Jakie są jego mocne strony, a z czym miewa problemy? Nie wiadomo. To pusta skorupa, którą niemrawo nosi całkowicie wyprany z charyzmy Vin Diesel. Zawsze uważałem, że Dominic Toretto mógłby czyścić buty Riddickowi, jednak Ray nie zasługuje nawet, by przebywać z nimi w jednym pomieszczeniu. Kompletny brak zaangażowania aktora i mierność jego występu potrafię wytłumaczyć jedynie niechęcią w stosunku do scenariusza i poczucia nieuchronnej klęski filmu.
Wspomniany pierwszy akt w pewnym momencie zostaje niejako postawiony na głowie, a w rezultacie kilka poważnych zgrzytów okazuje się swoistą grą z widzem. Wydaje się wtedy, że reszta historii może jeszcze obrać interesujący kierunek, ale ta naiwność szybko zostaje zduszona w zarodku. Co z tego, że twórcy wyśmiewają użyte w pierwszym akcie ograne klisze, skoro chwilę później porzucają tę samoświadomość i sięgają po kolejne? W jednej chwili obśmiewany jest motyw złoczyńcy tańczącego do skocznej piosenki o dziwnie pasującym tekście, a w następnej pojawia postać boleśnie nieśmiesznego informatyka, który oczywiście pracuje w pidżamie i oczywiście żre chińszczyznę, jakby wypalił właśnie dwa blanty i naturalną koleją rzeczy zgłodniał. Lamorne Morris to zabawny aktor, ale tak kretyńsko napisanego bohatera nie da się uratować nawet nieskończonymi pokładami humoru i charyzmy.
Abstrahując już od takich sprzeczności, zamierzona umowność pierwszego aktu wcale nie zwalnia go z obowiązku sensownego wprowadzenia widza w świat filmu. Późniejsze objawienia nie mogą już naprawić tego, że nie jesteśmy zainteresowani wysiłkami protagonisty, który od początku jest „żaden”. Jednakowo mizernie prezentują się także złoczyńcy: przywódca jest równie nijaki i niedoprawiony jak Ray, drugi nie ma absolutnie ŻADNEGO charakteru, a trzeci… trzeci jest najbardziej żałosną namiastką antagonisty, jaką widziałem od czasów niepamiętnych. Nie robi on niczego poza strojeniem groźnych/kpiących min, pretensjonalnym żuciem gumy i prezentowaniem nieuzasadnionej agresji w stosunku do protagonisty. W pewnym momencie zostaje on nawet posłany do kąta przez naczelnego złola, poirytowanego jego durnym ględzeniem; dlaczego nikt nie wpadł na to, że jego niechęć do Raya mogłaby być podbudowana w intrygujący sposób? Na dodatek nawet nie jest nam dane zobaczyć efektu jego finałowej walki z bohaterem (i poczuć satysfakcji, oglądając, jak rozbija sobie ten głupi pysk). No dobrze, ale Mikołaj, to przecież kino akcji, dlaczego cały czas strzępisz ryj na temat scenariusza? Cóż, pewnie można by było machnąć ręką na kiepskie poprowadzenie historii i nudnego protagonistę, gdyby sceny akcji skutecznie odwracały od nich uwagę, niestety wcale tak nie jest.
Podobne wpisy
Bloodshot jest fatalnie zmontowany zarówno na poziomie ogółu, jak i detalu. Nie istnieje tu coś takiego jak umiejętne prowadzenie tempa, a akcja bezmyślnie brnie przed siebie, nie zatrzymując się w ważnych momentach, co w połączeniu z porzuceniem perspektywy protagonisty w drugim akcie filmu rujnuje napięcie i oddala nas od Raya jeszcze bardziej. Jeśli chodzi zaś o wspomniany detal, to już po pierwszej strzelaninie i mającej miejsce chwilę później walce w łazience wiadomo, że nie ma co liczyć na dobry spektakl. Niepotrzebne zbliżenia, rozdygotana kamera, pomijanie stanów pośrednich (w jednym ujęciu bohater robi zamach, w drugim złoczyńca już leci powalony jego siłą) – oglądając ten paskudny bałagan, miałem wrażenie, że cofnąłem się o dekadę, do ponurego okresu nieudolnych naśladowców Paula Greengrassa. Z perspektywy czasu chyba jednak wolę ten chaotyczny styl od późniejszych sekwencji, mających zapewne podkreślić niesamowitość nowych mocy Raya. Zrealizowane są one przede wszystkim dzięki CGI, którego jakość waha się od akceptowalnej po tragiczną. Oglądając je, cały czas towarzyszyły mi skojarzenia z filmowymi zwiastunami gier, tzw. cinematicami. Cóż, okazuje się, że David S.F. Wilson, reżyser Bloodshota, wywodzi się z Blur Studios, w którym pracował właśnie przy produkcji świetnych cinematiców, między innymi do Star Wars: The Old Republic oraz Mass Effect 2. Przy czym o ile taki styl doskonale sprawdza się w zwiastunach, o tyle w średniobudżetowym aktorskim filmie akcji wypada to paskudnie. Można tu znaleźć kilka udanych momentów (głównie podczas sceny w tunelu), ale wszystkie z nich zostały wyeksponowane w zwiastunach. Wisienką na tym niezbyt apetycznym torcie są niezamierzenie śmieszne momenty będące efektem nadmiernego i pozbawionego wyczucia stosowania slow motion.
Prawdziwie komiczny jest natomiast fakt, że Bloodshot miał być początkiem kolejnego filmowego uniwersum komiksowych adaptacji. Być może jednak warto było postarać się zaprezentować widzom coś więcej niż tragiczny scenariusz i kiepskie (a przy okazji wykastrowane na rzecz PG-13) sceny akcji. Czy tak nudny i nieudolnie zrealizowany film można komukolwiek polecić? Nie.