RAY. Jamie Foxx przekracza wszelkie granice
Ray Charles do hipokrytów z pewnością nie należał. Gdy jego filmowa biografia była jeszcze w fazie produkcyjnej, Ray – przeczytawszy scenariusz – nie wprowadził do niego żadnych istotnych zmian. Cóż, być może nic w tym niezwykłego, niemniej jednak akceptacja takiej wersji filmu oznaczała, że już wkrótce miliony widzów zobaczą na srebrnym ekranie słynnego muzyka zdradzającego żonę z tuzinem kochanek, narkotyzującego się w toalecie, bezwzględnie goniącego za karierą i pieniędzmi oraz kpiącego z przyjaciół i współpracowników. Ktoś może więc spytać, gdzie właściwie podziały się wzorce osobowe, głośne autorytety i mit Amerykanina spełnionego?
Ale będzie to pytanie zgoła niestosowne. Ray Charles nie był bowiem w żadnym razie wzorem cnót obywatelskich. Ray był czymś więcej – Ray był legendą! Legendy popkultury zaś tym się przede wszystkim charakteryzują, że ciemna strona ich charakteru często bierze górę, kusi i elektryzuje. A stąd już prosta droga albo do szybkiej śmierci, albo do geniuszu, albo (dość bezczelnie) do świętości…
Podobne wpisy
Narracja filmu podzielona jest na kilka przenikających się wzajemnie części. Najpierw surowe amerykańskie południe, biedne czarnoskóre dziecko, wspaniała matka i nieoczekiwana tragedia czyli wspomnienia, które długo nie będą dawać spokoju dorosłemu już Rayowi. Przeszłość, kształtująca silny charakter, będzie więc równocześnie źródłem złości i zdrady obecnych tu i ówdzie w biografii Charlesa… A wydarzenia sprzed lat czekać będą na trudną konfrontację, która doprowadzi być może do swoistego odczarowania złego uroku. I o ile w polskich Pręgach przekładanie wydarzeń z dzieciństwa na dorosłe życie ukazane było – przy całym szacunku dla Magdaleny Piekorz – w sposób ocierający się miejscami o autoparodię, o tyle w Rayu scenariuszowe retrospekcje zrealizowane są z niezwykłym reżyserskim kunsztem i kryją w sobie pewną rzadką i niezafałszowaną emocjonalność.
Jest to jednak jedyne proste połączenie na linii “Ray Charles – życie Raya Charlesa”. Oglądając film ma się bowiem wrażenie, że osobowość sławnego muzyka rozbita została przez scenarzystów na kilka nie mających ze sobą nic wspólnego fragmentów. W centrum schematu leży wspomniana już dziecięca trauma, gdzieś na prawo od niej widzimy determinację w walce ze ślepotą i dyskryminacją rasową, a na lewo artystyczną odwagę człowieka czyniącego z muzyki gospel gatunkową herezję. Dalej czeka nas już tylko “sex ‘n’ drugs ‘n’ zajeb”, wkomponowany w swojski pejzaż bogactwa i sławy. Warto wspomnieć, że puste (bądź przemilczane) przestrzenie biografii wypełniono “Raya Charlesa dziełami wybranymi”, zilustrowanymi bądź to migawką z szybkiej kariery, bądź to zaaranżowanymi na potrzeby filmu fragmentami koncertów gwiazdy. Wszystkie powyższe składniki zmontowane są jednak z godną podziwu precyzją, do tego stopnia, że w słowach piosenek odnaleźć możemy zaskakujące nieraz związki z bujnym życiem prywatnym gwiazdora. Po godzinie mentalność Ameryki lat 50. nie ma przed widzem tajemnic, po dwóch godzinach zrozumiały staje się także społeczny fenomen muzyki Charlesa. I tylko jedno w dalszym ciągu pozostaje niejasne: Która postać jest tą prawdziwą? Postać Raya – alkoholika? A może kochanka lub narkomana?
Dojść można więc do wniosku, że piorąc największe brudy jednej z największych muzycznych legend twórcy filmu pozostawiają samemu zainteresowanemu pewną sferę sacrum – strefę intymną, w którą łatwo wejść się nie da. Gdzie kryje się zatem mit Raya Charlesa, możemy się jedynie domyślać. Otrzymujemy przy tym pewne tropy i poszlaki, z których każdy z widzów ułoży przy odrobinie dobrych chęci własną odpowiedź na powyższe pytanie. Twórcom Raya udała się bowiem rzadka sztuka – stworzonej przez nich biografii nie towarzyszy żadne chwytliwe hasło, mające pełnić rolę hollywoodzkiego wykładu z uproszczonej filozofii życia. Do natychmiastowego spożycia Ray się więc nie nadaje. Widz dostaje za to swoiste zadanie domowe, w którym każde rozwiązanie okazuje się być tak samo dobre…
Jeśli ktoś w ogóle zrozumiał w całości istotę legendy Raya, to był to na pewno – grający rolę tytułową – Jamie Foxx. A wciela się on w swą postać tak, jakby wiedział nieco więcej i rozumiał pewne rzeczy nieco lepiej od widzów, reżysera i całego filmowego świata razem wziętych. Aktor, nieustannie trzymając widza na dystans, sam zdaje się jednak wszelkie granice przekraczać. Foxx nie gra Raya Charlesa – on na własną rękę bawi się wizerunkiem gwiazdora i nadaje nowy wymiar ikonie, która – wydawałoby się – przeszła już dawno do worka ze schematami. Zarówno Foxx, jak i autor zdjęć Paweł Edelman zdają się po mistrzowsku ożywiać wyblakłą już przeszłość (Edelman głównie poprzez urzekającą panoramę wspomnień Charlesa z dzieciństwa). Doświadczenie uczy, że filmowe odmalowywanie mitów owocuje często nieudaną, aczkolwiek zawsze głośną, artystyczną klapą. Na szczęście tym razem hollywoodzka reanimacja odbyła się bez większych powikłań. A może to Ray Charles jest w całym tym towarzystwie po prostu wiecznie żywy?
Tekst z archiwum film.org.pl (06.02.2005)