search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

BLOOD FATHER

Jacek Lubiński

5 września 2016

REKLAMA

Blood FatherTrzeba przyznać, że sytuacja Mela Gibsona w Hollywood jest dość ciekawa. Z jednej strony radośnie reżyseruje sobie niecodzienne kino wojenne, które ma okazję stać się jednym z przebojów jesiennego sezonu (mowa rzecz jasna o Hacksaw Ridge, którego premiera już w listopadzie) oraz nadal otrzymuje ciekawe propozycje na przyszłość (szumnie zapowiadany Profesor i Szaleniec). Ale też aktorsko jego gwiazda stanowczo przygasła, a on sam już jakiś czas temu spadł do drugiej ligi, zaliczając głównie epizodyczne role zwyrodnialców w nie do końca poważnych produkcjach pokroju sequela Maczety, lub też grając w tak zwanych B-klasowcach, które w Stanach nie potrafią wywalczyć nawet normalnej dystrybucji kinowej, tylko od razu lądują w ofercie VOD i na półkach z DVD.

Taki był casus Dorwać gringo i właśnie „Krwawego ojczulka” – ten ostatni lada dzień będzie miał swoją premierę na niebieskim nośniku (na razie tylko w USA i Niemczech), a o jego polskiej dystrybucji i ogólnym odbiorze widzów z innych stron świata na razie cicho. Gorzej, że tym razem jest to niestety także uwarunkowane jakością samego filmu…

To typowe kino zemsty z cyklu „znacie, to posłuchajcie”. Posłuchajcie zatem o tytułowym rodzicu, niejakim Johnie Linku, którego życie dawno legło w gruzach i którego brodaty wizerunek niespecjalnie odbiega od tego, jakie Mel prezentuje na salonach. Jest to koleś o nie do końca jasnej, ale na pewno niezbyt przyjemnej przeszłości. Swoje w pierdlu odsiedział, co poskutkowało tym, że jego najbliższą rodzinę stanowi teraz kółko AA kierowane przez Williama Macy’ego – jedyną w sumie sympatyczną postać w całym filmie. Ta prawdziwa familia, o ile w ogóle kiedykolwiek w pełni rozkwitła, dawno się rozpadła, a córka zniknęła bóg wie gdzie, zanurzając się w świat narkotyków i gangsterów. Siedzi więc Mel w swojej  przyczepie gdzieś na końcu świata i za parę dolców dziara ciała jemu podobnych. Los chce, że nagle dziewczyna (znana z Królów lata Erin Moriarty), której zdjęcia wciąż ozdabiają mu jedną ze ścian, wpada w kłopoty, z których, jak sądzi, może wyciągnąć ją tylko tatuś. Powstrzymajcie jednak łzy wzruszenia na myśl o radosnym zjednoczeniu, popartym morzem poległych u stóp niewiasty zakapiorów.

W niespełna półgodzinnej fabule wzorowego ojcostwa i krwawych scen jest jak na lekarstwo, a chemii przypuszczalnie jeszcze mniej.

Blood father4

Całość jest nieślubnym dzieckiem Jean-Françoisa Richeta i Petera Craiga. Ten pierwszy zasłynął dyptykiem o francuskim Wrogu publicznym numer jeden, Jacquesie Mesrine, z popisową rolą Vincenta Cassela oraz średniej klasy remakiem Ataku na posterunek 13. Craig to natomiast scenarzysta odpowiedzialny za Miasto złodziei i oba KosogłosyBlood Father to z kolei jego trzecia w dorobku… powieść, którą na potrzeby dziesiątej muzy sam adaptował. Trudno jednak stwierdzić, na ile lepsza jest ona od gotowego filmu. Ten został bowiem tak ostro pocięty na stole montażowym, że sprawia wrażenie mocno niedorobionego dzieła. Przejścia pomiędzy poszczególnymi scenami są niekiedy na tyle brutalne dla oczu, że zamiast nad właściwą, niezbyt w sumie emocjonującą fabułą, człowiek zaczyna się zastanawiać nad tym, co do licha wypadło.

Film miał problemy zresztą od samego początku, ukończono go bowiem już ponad rok temu.

Czas ten spędził między montażownią a półką producentów, którzy najwyraźniej nie wiedzieli, co zrobić z danym tytułem. Promocji nie miał więc praktycznie żadnej i, jak wspominałem, dopiero niedawno wpadł na amerykańskie ekrany kinowe – w mocno ograniczonym obiegu, który niemal od razu zastąpiono dystrybucją elektroniczną. Być może odbije sobie to na rynku domowym (choć nie liczyłbym w najbliższych latach na wersję reżyserską), z czasem zyskując sobie miano kultowca rodem z VHS. Taki zresztą towarzyszy mu klimat, takie wrażenie wywołują zarówno „tanie” zdjęcia z cyfry, jak i ciągnące się za Melem kontrowersje, które na pewno nie pomogły w szukaniu sponsorów. Wątpię jednak, by sporo kosztował, więc może jeszcze wyjdzie na czysto (Mel też).

Ostatecznie za produkcję nie było odpowiedzialne żadne dużo studio, a w obsadzie brakuje gwiazd z prawdziwego zdarzenia. Poza przebrzmiałym już nieco Gibsonem – który tutaj wygląda na naprawdę zmęczonego życiem, podejrzewam, że nie tylko tym ekranowym – oraz Macym, epizod zalicza tutaj (przypominający żywego trupa) Michael Parks, a w roli głównego przeciwnika absolutnie nie sprawdza się delikatny Diego Luna, który w dodatku znika na większość filmu, więc trudno mówić tu o godnym dla Mela rywalu i jakiejkolwiek podbudowie dramaturgicznej. Ciekawe, czy mielibyśmy do czynienia z podobną sytuacją, gdyby za materiał książkowy wziął się Sylvester Stallone, jak początkowo ćwierkały ptaszki?

Blood father3

Tymczasem film z Melem jest oczywiście jak najbardziej oglądalny, ale przy tym jakże rozczarowujący.

Historia nie jest specjalnie skomplikowana, bo i nie o to chodziło. Gorzej, że nie ma także zbyt wiele do zaoferowania widzowi i początkowo zapowiada więcej, niż w rezultacie daje. Co prawda Gibson sam w sobie nadal ma wystarczająco dużo charyzmy, swoistego wdzięku i tak zwanych cojones, byśmy kibicowali mu do końca nawet gdyby ojcował kijowi od szczotki i w alkoholowej malignie wołał na niego Reksio. Niestety ktoś wpadł na pomysł, żeby za córkę dać mu typową, zblazowaną białą siksę z dobrego domu, której największym problemem nie jest bynajmniej to, że poszukują jej meksykańscy baroni narkotykowi (w rezultacie czego polują na nią coraz popularniejsi w zachodniej kulturze sicario), tylko fakt, że niewidziany od lat tatuś ma w telewizorze tylko cztery kanały na krzyż.

Dziewczyna nie jest do cna bezużyteczna, a i szczęśliwie nie wrzeszczy tak często, jak inne blondyny w podobnych filmach. Ale cały czas kłamie ojcu w żywe oczy i bez powodu, bezustannie nawija (nawet podczas strzelanin!), choć nie ma nic ciekawego do powiedzenia i generalnie irytuje swoim jestestwem (co wyolbrzymia jeszcze specyficzna, wymuskana do granic uroda panny Moriarty). Niekiedy tak bardzo, że na miejscu Mela zastanowiłbym się raczej nad dodatkowymi testami DNA, niż ratowaniu jej chudej dupy z kłopotów, w które wpędziła ją wszak własna głupota. Cóż, jak to mówią: miłość jest ślepa.

Wątpliwości można mieć również także względem drugiej strony – związek dziewczyny z postacią Luny jest zbudowany na słowo honoru. Wspomniani zabójcy tylko wyglądają na kozaków (wytatuowany Raoul Max Trujillo to w końcu nikt inny jak główny badass z Apocalypto), bo tak to pierwszorzędnie partolą swoją robotę, tym samym niespecjalnie testując możliwości Mela, a finał następuje nagle i daleko mu do satysfakcjonującej konkluzji.

Blood-Father2

Po drodze największym wydarzeniem okazuje się zgolenie przez Gibsona brody. Poza tym dostajemy zaledwie kilka średniej jakości, prostych do przesady scen akcji, parę wystrzelonych kul oraz trochę grzebania w przeszłości Linka, która choć dalece bardziej interesująca od głównego wątku, pojawia się na tapecie i znika jak twórcom wygodnie. Trochę w tym wszystkim banału, nieco tandety i nadeskpresji graczy (acz na krzyczącego w szaleńczym amoku Mela zawsze przyjemnie popatrzeć). A ponadto zamiast prób poeksperymentowania z formą i/lub tematem oraz nagłych wolt scenariuszowych dostajemy jakieś światopoglądowe pierdoły, bez sensu wplecione w niby dotykające życia dialogi.

Żeby nie było, nie jest to zły film – raczej na mad maksa przeciętny.

Od całkowitego zatonięcia w świadomości odbiorcy ratuje go jedynie osobowość Mela Gibsona oraz parę staroszkolnych chwytów realizacyjnych. To kino surowe w formie, a więc bez zbędnego slow-mo, chyba pozbawione CGI (choć w XXI wieku nigdy nie można mieć już tej pewności) i zamiast na wybuchy na pół miasta nastawione na (nieprzekraczające standardowego poziomu brutalności) pojedynki mano a mano. Nie jedzie też, jak większość akcyjniaków ostatnich lat, na sentymencie i nostalgii sprzed paru dekad. Jego benzyną maksymalny minimalizm, co może zagwarantować mu kilka dodatkowych punktów u miłośników tego sortu grzesznych przyjemności. Ale nawet i tacy fani mogą kręcić nosem na dużą przewidywalność, pewną niekonsekwencję wydarzeń, a także wyjątkowo głupiutką, naciąganą końcówkę. Niby na meksykańskim bezrybiu i Mel ryba – szkoda jedynie, że podobnych (i równie niedorobionych) tytułów powstaje obecnie już i tak zdecydowanie za dużo…

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://efda.gov.et/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor