BLADE OF THE IMMORTAL. Takashi Miike po raz setny
Setny film Takashiego Miike. Setny film człowieka, który nie jest autorem niskobudżetowych obrazów klasy Z, lecz dzieł wyświetlanych na festiwalach propagujących artystyczne spojrzenie na dziesiątą muzę. Może nie zawsze zachwycał, ale zawsze szukał czegoś nowego w odróżnieniu od naszego rodzimego hurtownika, aktualnie kończącego prace nad Kobietami mafii. W jakiej formie jest azjatycki weteran w 2017 roku? Na szczęście wyśmienitej.
Blade of the Immortal to w Japonii doskonale znana opowieść. Zadebiutowała na początku lat 90. jako manga, a piętnaście lat później przemieniła się w serial animowany. Japońscy otaku są jednak znacznie bardziej ufni od zachodnich nerdów, więc reżyser nie musiał odczuwać fanowskiej presji, by sprostać wiernemu odwzorowaniu ducha pierwowzoru. Zresztą mamy do czynienia z autorem adaptacji Sukiyaki Western Django czy nawet Yattamana (kto oglądał anime na Polonii 1, ten zna), więc ryzyko było niewielkie. Na wszelki wypadek Miike zabezpieczył się jednak – film promował utwór niezwykle popularnego artysty sceny visual kei, Miyaviego (wiem, o czym piszę, organizowałem jego pierwszy koncert w Polsce, na który przyszło ponad tysiąc czterysta fanek i fanów), a rolę główną odegrała ikona japońskich nastolatków – Takuya Kimura, co ostatecznie (przynajmniej w opinii niektórych krytyków) obróciło się przeciwko filmowi, ponieważ w czasie jego premiery doszło do rozpadu SMAP, boysbandu aktora, i rzekomo miało to znaczący wpływ na obniżenie frekwencji w kinach.
Samurajska historia według Takashiego Miike (nie pierwsza zresztą) posiada wszystkie charakterystyczne dla jego talentu cechy. Z jednej strony wiele postaci wygląda, jakby żywcem przeniesiono je z kart komiksu, a ich blizny, fryzury i bronie wyrugowano z chociażby krzty realizmu, z drugiej długie, brutalne pojedynki ubarwione lekką dozą surrealizmu wypadają zaskakująco wiarygodnie. W twórczości Miike to nic nowego, podobne sceny mogliśmy zobaczyć w Izo, Ichim Zabójcy czy zwłaszcza niedawnym Yakuza: Apokalipsa. Choreografie pojedynków, zgodnie z oczekiwaniami, oszałamiają i choć nie można ich oglądać inaczej niż z zapartym tchem, to szybko ujawniają problem typowy dla adaptacji dzieł wielotomowych. W scenariuszu na szczęście nie zabrakło miejsca na rozwój postaci i ukazanie ich tożsamości, ale trudno nie odnieść wrażenia, że fabuła jest zapętlona, a skazany na nieśmiertelność Manji to dzierżący katanę Syzyf, który co rusz musi wykonać tę samą czynność (mordowanie przeciwników), aby przetrwać.
Długość filmu jest jego największą wadą. Blisko dwie i pół godziny mogą znużyć, mimo że trudno wskazać fragmenty, które nadawałyby się do wycięcia. Blade of the Immortal zostało zrealizowane w sposób mistrzowski, problemem jest coraz większa przewidywalność i powtarzalność wątków, co być może byłoby łatwiejsze do zniesienia, gdyby główny bohater miał odrobinę więcej charyzmy, albo gdyby jego przeciwnicy mieli jej nieco mniej. Manji często przypomina Nolanowskiego Batmana, który był fascynujący do momentu, kiedy przyćmiła go wielkość skradającego całą uwagę Jokera.
Dla każdego, kto widział co najmniej najgłośniejsze produkcje japońskiego tytana pracy (gdy piszę te słowa, jest już w trakcie postprodukcji sto drugiego filmu), Blade of the Immortal będzie po prostu kolejnym obrazem utrzymanym w jego niemożliwym do podrobienia stylu, niemalże następnym sequelem historii o szalonym reżyserze, a nie tematem, jaki postanowił podjąć tym razem. Dla takiego odbiorcy seans – pomimo licznych fabularnych powtórzeń i interesującego tylko przez pierwsze pół godziny głównego bohatera – będzie czystą przyjemnością czerpaną z doskonale wyważonej treści oraz bogato zobrazowanej brutalności (nic dziwnego, że jednym z fanów Miikego jest Quentin Tarantino). Jeżeli jednak ktoś zacznie przygodę od setnego odcinka, szybko może poczuć się nieswojo w świecie gwałtownie zmieniających dynamikę fantazji, które zmuszają do uważnego obserwowania, a nie do ekscytowania się dziwacznością (czyli po prostu odmiennością) japońskiego umysłu.
Takashi Miike jest w dobrej formie, a jego pasja do tworzenia wciąż wywołuje emocje, nawet jeżeli u części odbiorców wyłącznie negatywne. Po tak sprawnie zrealizowanym i ciekawie napisanym setnym filmie nie pozostaje nic innego, jak życzyć przynajmniej stu kolejnych, co nie jest wyłącznie kurtuazją, biorąc pod uwagę fakt, że reżyser tworzy od 1991 roku i ma “zaledwie” pięćdziesiąt siedem lat.
korekta: Kornelia Farynowska